Znowu patrzę na ogromny uśmiech, który towarzyszył mi przez cały ostatni tydzień. Znowu wydaje mi się niegroźny, nawet przyjazny, choć przed ledwie chwilą szczerzył się wściekle, bestialsko, na zmianę ociekając śliną i dmuchając śmierdzącym powietrzem. To profil górskiej przeprawy, nie biegu, przeprawy właśnie, epickiej- z Chamonix do Chamonix, poprzez najwyższe szczyty francuskich, szwajcarskich i włoskich Alp. To nie relacja z pamięci, choć wydarzenia te zostaną ze mną na zawsze, to zapis z serca.
Miarą popularności biegania w Polsce i na świecie przestaje być pomału frekwencja największych imprez masowych – maratonów. Tą miarą staje się czas zapełnienia się list startowych na biegi dotąd, to znaczy do niedawna, uważanych za niszowe, skierowane do wąskiej grupy zapaleńców i wariatów.
Bieg rozgrywa się na parkowych pętlach wytyczonych wokół starego kanału bydgoskiego. Każda z pętli liczy sobie cztery kilometry dwieście metrów. Bardzo mi ta formuła odpowiada i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze widać jak na dłoni przeciwników i to pozwala do samego końca nakręcać się do walki, po drugie lubię to odliczanie, kolejne okrążenie to jak następna runda w boksie. Początek ostatniej rundy, jak na bieżni oznajmia dźwięk dzwonu.