Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Ach, te minima!
Fot. istockphoto.com
Do niedawna byłem bardzo krytycznie nastawiony do tzw. minimów kwalifikacyjnych na wielkie zawody. Tym bardziej, że w przypadku lekkoatletów były one zwykle wyśrubowane i bezduszne. Amerykańskie eliminacje olimpijskie do maratonu rozegrane w styczniu 2012 w Houston zmieniły nastawienie do tematu.
Amerykanie w swej prostocie stworzyli system spójny i – jak na ironię – jeszcze bardziej bezwzględny od polskiego. Aby reprezentować Stars and Stripes na zawodach rangi mistrzostw świata czy igrzysk olimpijskich trzeba zająć miejsce w pierwszej trójce w jednych, jedynych zawodach – zawodach eliminacyjnych (zwanych w USA „trials”). Wystartować w nich może każdy, kto spełni niezbyt wyśrubowane kryteria (o których za chwilę). Kończysz zawody w pierwszej trójce i jesteś olimpijczykiem/uczestnikiem mistrzostw świata (niepotrzebne skreślić). Proste. System ma swoje zalety i wady. Jego siłą jest przede wszystkim czytelność – bo nie ma w nim miejsca na jakiekolwiek machlojki, decyzje działaczy i uznaniowość. Jadą trzej najlepsi i tyle. Wiąże się to oczywiście z drugim plusem – mianowicie postawieniem na tych, którzy szczyt formy osiągnęli konkretnego dnia o konkretnej godzinie. Nie – dzień wcześniej ani dzień później. Właśnie tak. I słusznie – wszak olimpijski finał też odbywa się o bardzo konkretnej porze. Oczywiście system ma i minusy – największym jest nieodwoływalność wyroku. Nawet rekordzista świata nie ma gwarancji sukcesu. Wystarczy słabszy dzień, chwila nieuwagi, pech – i po marzeniach. Gdyby Usain Bolt był Amerykaninem i w finale „trials” zrobił to, co w finale mistrzostw świata (czyli: falstart) to nie pojechałby na najważniejsze zawody. Instancja odwoławcza nie istnieje.
We’ll do it our way
System ten jest emanacją amerykańskości i amerykańskiego rozumienia świata. Wszyscy powinni mieć równe szanse i każdy jest równy wobec prawa. Tu nawet najlepszy prawnik nie pomoże.
No dobrze, przejdźmy jednak do meritum. Chęć do napisania kilku słów na tytułowy temat zrodziła się we mnie po lekturze artykułu w Gazecie Wyborczej poświęconego Iwonie Lewandowskiej. Przypomnę – polskiej maratonce brakuje do olimpijskiego minimum w maratonie 38 sekund (minimum PZLA wynosi 2:30.00). W efekcie – musi dalej walczyć o olimpijskie kółko. Iwona jest młoda, za nią raptem dwa maratony i wydaje się, że jej potencjał sięga o wiele dalej niż tylko próba złamania 2:30. I taka była argumentacja autora tekstu. Zasadniczo się z nią zgadzałem. Aż do 14 stycznia. Tego dnia Amerykanie rozegrali bowiem swoje święte z punktu widzenia obsady miejsc w reprezentacji olimpijskiej eliminacje w maratonie. Zerknąłem na wyniki i świat zawirował mi przed oczami. Dlaczego?
Bezduszny jak stoper
Wśród mężczyzn pierwszych czterech zawodników zeszło poniżej granicy 2:10, co oznacza, że jeden z nich – ten czwarty – na igrzyska nie pojedzie. I to mimo tego, że w biegu rozgrywanym bez zająców (!) uzyskał czas o ponad pół minuty lepszy niż dość powszechnie kontestowane kryterium kwalifikacyjne Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. By pojechać na igrzyska polski zawodnik musi pobiec 2:10.30 w dowolnie wybranym przez siebie miejscu i czasie. Dathan Ritzenhein uzyskał piąty czas w historii wszystkich amerykańskich eliminacji w ogóle i… musi szukać swojej szansy na innych dystansach.
U kobiet wyniki były jeszcze bardziej porażające – pierwsza trójka kobiet na mecie pobiegła szybciej niż wynosi aktualny rekord Polski! Każda dziewczyna ze szczęśliwej trójki pobiegła tego dnia o ponad 4 i pół minuty szybciej niż wspomniana wcześniej Iwona Lewandowska (niczemu tu zresztą niewinna). Królowa amerykańskiego maratonu, medalistka olimpijska z Aten i rekordzistka kraju (2:19.36) Deena Kastor zajęła czwarte miejsce. Wszyscy wiemy, co to miejsce oznacza.
Drobiazgi mają znaczenie
I właśnie wtedy pomyślałem, że jednak te 38 sekund Iwony Lewandowskiej (podobnie jak 1 czy 2 setne któregokolwiek ze średniodystansowców albo 4 punkty wielobojowe) to sprawa o znaczeniu większym niż to może się wydawać. To kwestia elementarnych zasad i równości. Skoro nie stać nas sportowo na organizowanie czegoś na wzór „trials” (bo już sam udział w tych zawodach jest wielką nobilitacją i niemal urzędowym potwierdzeniem tego, że człowiek osiągnął w wybranej konkurencji poziom szerokiej krajowej czołówki) to trzymajmy się zasad, które wyznaczamy. Co z tego, że zawodniczce niewiele zabrakło do zdobycia minimum? Ale zabrakło. I tyle. A po drugie – spójrzmy prawdzie w oczy. Czym jest wynik 2:30 w kobiecym maratonie? Nawet nie odpowiednikiem 2:10 u mężczyzn. W tym kontekście minimum wynoszące 2:30 jest wręcz miłosierne! W końcu igrzyska są dla najlepszych, a nie tych, co najlepszymi chcieliby dopiero być. Wiem, wiem – Benin, Zair i Belize nic sobie z tego nie robią i wysyłają na igrzyska tych, którzy osiągnęli mało wyśrubowane kryterium IAAF (2:43 dla pań i 2:18 dla mężczyzn). Ale na czym tak naprawdę nam zależy? Na tym, żeby Polacy startowali na igrzyskach czy na tym, by walczyli o czołowe miejsca? Dla kogo zarezerwowane są emocje wywołane przez Polaka/Polkę zmagających się o awans z miejsca trzydziestego piątego na trzydzieste czwarte? Oczywiście – celem każdego sportowca są igrzyska. Ale czy naprawdę każdy sportowiec musi swój cel zrealizować? Cztery lata temu w Pekinie mieliśmy czwórkę reprezentantów w maratonie. Z jednym wyjątkiem pobiegli na miarę swoich możliwości. Ich miejsca: 24, 30, 34 i 54. Ekscytujące? Średnio.
A co u nas?
Bo, przechodząc do meritum wypowiedzi, do światowego poziomu w maratonie bardzo nam daleko. Nawet mającego już olimpijskie minimum Henrykowi Szostowi. Jego październikowe 2:09.39 było 137. wynikiem w maratonie na świecie w roku 2011. Lutowe 2:27.16 Karoliny Jarzyńskiej dało jej 102. miejsce na liście sezonu. Oto, gdzie jesteśmy.
I tylko jedna prośba do szefów PZLA. Jeśli macie stosować minima – to stosujcie je do wszystkich. Bez jakichkolwiek wyjątków, spoglądania na zasługi i przywileje i niech ta zasada dotyczy maratonki, dyskobola, chodziarza i wieloboistki – bez względu na nazwisko. Bo skoro naszych maratończyków na wielkie bieganie i medale nie stać to niech choć pod tym względem będzie u nas po amerykańsku.
Dlaczego w Polsce nie zorganizujemy po prostu olimpijskich eliminacji – na przykład w maratonie? Po co utrzymywać budzący tyle złych emocji system „minimów” i „wskaźników”? Powód jest dość prozaiczny – nie byłoby komu w nich pobiec. Gdyby przyjąć amerykańskie kryteria udziału w eliminacjach olimpijskich w maratonie (niezbyt wygórowane – na przykład wynik 2:19 w maratonie dla mężczyzn albo 2:46 dla kobiet) to na starcie polskich „trials” stanęłoby… 14 mężczyzn i 15 pań. Dla porównania – prawdo do startu w Houston miało 161 Amerykanów i 226 Amerykanek.
Marek Tronina, „Te minima!”, Bieganie, marzec 2012