Wydarzenia > Aktualności > Polecane > Wydarzenia
Afera dopingowa, której… nie było

Lic: CC 2.0 BY Flickr.com/Foreign and Commonwealth Office
W ostatnich dniach w świecie sportu głośno o rzekomej nowej aferze dopingowej, wykrytej przez rosyjskich hakerów. W praktyce sprawa nie istnieje, a rozgłos wokół niej mówi więcej o słabości dziennikarstwa niż systemu antydopingowego.
W pierwszym momencie wydawało się, że mamy sensację. Rosyjscy hakerzy opublikowali dokumenty wykradzione z bazy danych Światowego Zrzeszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF), informujące o dopingu kilkudziesięciu czołowych lekkoatletów. Na liście pojawił się m.in. Brytyjczyk Mo Farah, Amerykanin Galen Rupp oraz Kenijczyk Asbel Kiprop, czyli od lat czołowe nazwiska światowej sceny biegowej. W dokumencie wyniki testów oznaczono jako „podejrzane” lub „wskazujące na doping”.
Część obserwatorów od razu krzyknęła głośno, że mamy aferę i dopingową, i polityczną. Że Amerykanie i Brytyjczycy koksują tak samo jak Rosjanie, a tylko tych drugich się skazuje. Są to argumenty zaskakująco podobne do tych lansowanych przez rosyjską propagandę i dziwne, że złapali się na to także doświadczeni dziennikarze. W „Przeglądzie Sportowym” Maciej Petruczenko opublikował oburzający artykuł, w którym padają tezy o dopingu oraz, że „o wydaniu ostatecznego werdyktu w sprawach dopingowych może decydować nie tyle litera odpowiednich przepisów, co preferencje polityczne”. Tekst wywołał spore poruszenie wśród polskich sportowców. W przypadku tak doświadczonego dziennikarza zaskakuje fakt, że nie ma tam nawet próby weryfikacji sensacyjnych newsów.
Dla wprawnego oka rzekoma afera dopingowa od początku wyglądała na szytą grubymi nićmi. W dokumencie, który przeciekł do sieci, a którego prawdopodobnie niemal żaden z piszących o nim dziennikarzy nie czytał, pojawiły się nazwiska z wielu krajów, również byłego ZSRR. Oprócz mistrzów znaleźli się tam zawodnicy słabi i kompletnie nieznani. Co więcej, nie ma na niej przypadków, które rzeczywiście są podejrzane, a o których niewiele się pisze, dopóki nie dojdzie do skazania. Trudno też uwierzyć, że ogólnoświatowa organizacja lekkoatletyczna prowadziła spiskową politykę, ukrywając rzekomy doping dużej części czołówki światowej. Co więcej, w tym samym momencie, gdy na świecie skazuje się rekordową ilość dopingowiczów, a walka z nielegalnym wspomaganiem staje się coraz ostrzejsza. Na dodatek zwolennicy teorii spiskowych nie odrabiają lekcji, nie zauważając, że od lat dyskwalifikuje się również zawodników z krajów Zachodu, w tym wielkich mistrzów, choćby amerykańskich sprinterów Tysona Gaya oraz Justina Gatlina. A przez pojedyncze wpadki odbierane są medale olimpijskie i mistrzostw świata amerykańskim i jamajskim sztafetom.
Jak wyglądają fakty w ostatnich doniesieniach? Aby je odnaleźć, warto nie tylko przeczytać oświadczenie IAAF a propos przecieków, ale i znać sposób działania systemu antydopingowego. Paszport biologiczny, z którego pochodzą dane, działa na zasadzie wielokrotnych próbek, które są analizowane najpierw automatycznie, a dopiero potem sprawdzane przez lekarzy. Próbki są anonimowe do czasu zbadania przez ekspertów. W laboratoriach nie wie się, czyja próbka jest poddawana analizie. Automatyczne algorytmy wykrywają wszelkie odchylenia od normy i odsyłają je do ręcznego sprawdzenia. Stąd właśnie oznaczenia dokumentów sygnaturami „możliwy doping” czy „próbka podejrzana”. Taki surowy dokument systemowy ujawnili rosyjscy hakerzy. Tymczasem praca z najlepszymi sportowcami świata oznacza, że odchyleń jest bardzo dużo. To nie są zwykli ludzie, których bada się na czczo po spokojnej nocy, tylko atleci przez kilkanaście lat poddający swoje organizmy skrajnym przeciążeniom. Potężne zmiany w parametrach krwi występują po zawodach i treningach, w stanach odwodnienia oraz po obozach wysokogórskich. Bardzo dobrze powinni znać się na tym nawet amatorscy biegacze, u których często rutynowe badanie EKG daje wskazanie „nieprawidłowy” i dopiero ocena lekarza pozwala stwierdzić, że maszyna wykryła korzystne zmiany w sercu spowodowane treningiem.
Im lepszy biegacz, tym częściej jest badany i tym częściej występuje ryzyko, że próbka da wartość nieprawidłową, bo na przykład chwilę wcześniej zawodnik odbył ciężki trening czy wrócił z obozu w górach. Wyłapanie tych zmian pokazuje wręcz skuteczność systemu, a nie nieskuteczność. Każde odchylenie jest badane przez specjalistów, wedle przyjętych i wielokrotnie weryfikowanych norm. Jak w każdym systemie, istnieje możliwość pomyłki, bo nie ma badań doskonałych. W nauce minimalizuje się jednak ryzyko wpadki do ułamkowych wartości procenta badanych próbek. A istnienie konspiracji na poziomie światowym, która chroniłaby wybranych zawodników, jest pomysłem raczej humorystycznym niż poważnym. IAAF i inne organizacje to nie jednonarodowy monolit, tylko ponad 200 federacji i tysiące pracujących tam ludzi z całego świata. Każda afera prędzej czy później znajduje potwierdzenie lub jest obalana. Wystarczy wspomnieć systemowy doping w NRD, wielką aferę z THG sprzed kilkunastu lat czy aresztowanie w zeszłym roku byłego szefa IAAF, Lamine Diacka. Nowe władze IAAF, działające pod wodzą Sebastiana Coe od niecałych dwóch lat, za główny cel postawiły walkę z dopingiem oraz przejrzystość procedur. I właśnie za to są atakowane, bo przejrzystość nie każdemu jest na rękę.
Ostatnie doniesienia czytałem z dużym niesmakiem. Przykre jest, gdy o sprawach dopingu w sensacyjnym tonie piszą ludzie, którzy nie mają na ten temat nawet śladowego pojęcia. Co więcej, dziennikarska ostrożność nakazywałaby sceptycyzm w momencie, gdy pojawiają się sensacyjne dokumenty ujawnione przez rosyjskich hakerów, wspomagające rosyjską narrację, w takim momencie historii, gdy po raz pierwszy od lat z dopingiem walczy się na poważnie. I ta właśnie walka doprowadziła do wykluczenia z rywalizacji sportowej Rosjan, którzy w lekkiej atletyce są nadal zawieszeni. Była to decyzja, na którą świat sportowy czekał od lat, ze wszech miar sprawiedliwa i jedyne, co można jej zarzucić, to że jest niewystarczająca – bo zawiesić warto byłoby jeszcze kilka innych krajów, przede wszystkim byłych republik radzieckich. Rosja broni się cynicznie. Najpierw zapierając się, że „nikt nie stosował u nas dopingu”. Potem, że „doping nie był systemowy tylko indywidualny”. A wreszcie ostatnią deską ratunku jest przewodni temat: „u nas dopingowano, ale na Zachodzie dzieje się to samo”.
Równocześnie powoli zachodzą kolejne zmiany. Najpierw ze stanowiska Rosyjskiej Agencji Antydopingowej usunięto tyczkarkę Jelenę Isinbajewą, przesuwając ja na razie na inną posadę w Agencji. Ze stanowiska spadł też były minister sportu, pod którego nadzorem prowadzono systematyczny doping. Niedawno dokonano też kolejnej zmiany – dopuszczono do badań wewnętrznych rosyjskich naukowców. Do tej pory po ujawnieniu afery w Rosji badania antydopingowe prowadzili wyłącznie specjaliści zza granicy, miejscowi okazali się bowiem skorumpowani i podatni na naciski. Wprowadzane są jednak kolejne procedury i obecnie Rosjanie zostali dopuszczeni do badań, wraz ze swoimi zagranicznymi kolegami i koleżankami. Na mistrzostwach świata mimo zawieszenia wystąpi też kilkunastu rosyjskich lekkoatletów. To ci, którzy zgłosili się i zostali poddani regularnym testom zewnętrznym, wykonywanym nie w Rosji, ale za granicą.
Z pewnością czeka nas jeszcze niejedna wpadka dopingowa i możliwe, że głośne afery, ale jedno jest pewne: w badaniach antydopingowych dokonuje się ciągły postęp. Czasami ma on przykre oblicze, bo w niektórych dyscyplinach lekkoatletycznych poziom uległ znacznemu obniżeniu. Ujawnione ostatnio dokumenty nie są jednak żadną aferą, tylko próbą obrony rosyjskiej narracji, dla wprawnego oka widoczną od pierwszego spojrzenia.