Wydarzenia > Biegi zagraniczne > Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
Andorra Ultra Trail – Ronda dels Cims 170 km w Pirenejach
Iwona Turosz na Andorra Ultra Trail. Fot. Photos-polo/ Photographe & Phototheque
170 kilometrów, 13 500 metrów pod górę, limit – 60 godzin. Biegowy wyścig dookoła jednego z najmniejszych państewek Europy. A właściwie – epicka odyseja, którą opowiedziała nam czwarta na mecie tego wyścigu – Iwona Turosz.
W przyzwoitej relacji należałoby chyba wszystko po kolei porównywać, opisywać… Opowiem jednak tę historię zupełnie inaczej.
Historia ta zaczyna się przy ognisku pewnego wieczoru, gdy popijając piwo, rzuciłam do kolegi: „: A może by tak pojechać do Andory, jeszcze nigdy nie przebiegłam 170km?”. O biegu dowiedziałam się od koleżanki, ale dopiero jak już opłaciłam wpisowe, zaczęłam trochę czytać, dowiadywać się co to w ogóle za impreza… I tak pomału do mnie docierało (ale bardzo pomału), że to na co się porwałam jest poza granicą moich wyobrażeń.
Zawody odbywają się w Pirenejach, w małym państwie Andora. Do wyboru jest pięć dystansów: Solidaritrail na 10 km – dla całej rodziny, Marato Dels Cims na 42,5 km, Celestrail na 80 km, Mitic -112 km, i najdłuższy Ronda Dels Cims – 170 km. Ten ostatni przemierza praktycznie całe państwo, stwierdziłam więc, że jak się bawić – to na całego. Nie po to jedzie się tyle kilometrów by nie wykorzystać tego jak się da.
W poszukiwaniu wiedzy o imprezie przeczytałam (i to też chyba nie do końca) relację Michała Kołodziejczyka – jedynego Polaka, który przebiegł tę trasę, i to w bardzo dobrym czasie 38 godzin i 36 minut. Na moje pytanie co może powiedzieć o biegu, napisał: „W skrócie – to jest mega przej***e”.
Ups
Nie chce mi się w to wierzyć, czytam dalej. 13 500 m pod górę, „najtrudniejsza stumilowa jednoetapówka w Europie” albo nawet na świecie, prawie połowie startujących nie udaje się go ukończyć, i w sumie zrobiło to niewiele kobiet. No i te czasy! Limit 60 godzin. „Luzik” – pomyślałam na początku – „Przecież to wieki!”. Najlepszy czas z poprzedniego roku to 30 godzin i 20 minut, u kobiet 37:12, ale niewiele jest czasów poniżej 40 godzin.
Większość znajomych uważała to za szalony pomysł, odechciało mi się więc głośno opowiadać ile to kilometrów i przewyższenia. Cieszył mnie ten start, miał być wyzwaniem, bo przecież nie ma rzeczy nie do zrobienia. Im bliżej wyjazdu tym bardziej wydawało mi się to śmieszne i chyba nie takie proste i oczywiste. No ale jak się naważyło piwa to teraz trzeba je wypić.
Trudnośc jednak nie polegała tylko na przewyższeniu i długości. Na trasie trzeba się wdrapać na 16 szczytów powyżej 2400 m n.p.m, najwyższy z nich Pic de Comapedrosa ma 2942 m, a średnia wysokość trasy to nieco ponad 2 000 m n.p.m.
Dwa tygodnie pod chmurką
Niespełna dwa tygodnie przed startem 4-osobową ekipą przylecieliśmy do Hiszpanii, wypożyczyliśmy auto, trochę pozwiedzaliśmy Katalonię, poszliśmy na dwa dni w góry by trochę się zaaklimatyzować (choć 2 dni – 4 dni przed biegiem to chyba niewiele mogły pomóc). Przez dwa tygodnie spaliśmy w namiotach, jedliśmy to co nie było najdroższe i dało się zrobić na palniku. Bez żadnych dziwnych papek, programów treningowych, pilnowania posiłków – tak wyglądało moje bezpośrednie przygotowanie startowe.
W środę przed startem dotarliśmy do Andory. Autostopem, bo to z pożyczonym autem nie można jeździć ot tak gdzie się chce bez dodatkowych kosztów. Ordino –malutka malownicza miejscowość na czas imprezy zamieniła się w najmniejszą niekomercyjną stolicę biegów górskich. Wszyscy żyli zawodami.
Na czwartkowej odprawie zapowiadali upał. Spakowałam dwa przepaki (na 73 i 130 km), plecak, tak aby zabrać jak najmniej, a przy okazji nie pominąć niczego potrzebnego. Za radą kolegi dorzuciłam zapasowe skarpety, co jak się miało okazać na 155. km było zbawienne.
Iwona Turosz na trasie biegu na 170 km. Fot. Photos-polo/ Photographe & Phototheque
Start!
25 czerwca, piątek godzina 7. Atmosfera powala (choć za dużo o wielkich biegach powiedzieć nie mogę, bo to mój pierwszy poza granicami, nie licząc asfaltu we Frankfurcie). Grupa tańcząca i grająca na bębnach, sztuczne ognie, radość, ciekawość i niepewność. Pierwsze parę kilometrów i pierwszy szok. Korek. Jak to korek?! Że co, że mamy w takim korku iść?! Ludzie się wloką bo trafili na przewężenie. „Masakra” – myślę sobie. Ale kolega – Jarek Haczyk, który był w pobliżu mówi mi żebym się nie przejmowała, tak jest na dużych biegach. Uzbrajam się w cierpliwość i nie wyrywam bo przecież jeszcze jakieś… 168 km przede mną. W końcu robi się trochę luźniej, i mogę wyprzedzać po jednej osobie. Pomalutku. Wyprzedzając tabuny ludzi dumam czy biegnę oby nie za szybko, bo to przecież jeszcze kawał drogi. Tak odległy, że nawet w głowie się nie potrafił zmieścić. Przy pierwszym punkcie znowu kolejka, nikt się nie spieszy. Dla mnie – dziwnie. Jak najszybciej dopełniam bidony, biorę kanapkę i ruszam dalej. Chleb tostowy, ser żółty i szynka parmeńska, od których potem mnie już język piekł, stały się moją podstawą żywieniową w Andorra Ultra Trail.
Andorra Ultra Trail. Fot. Materiały organizatora
Do punktu na 33. kilometrze było bardzo gorąco. Dobrze, że obowiązkowym wyposażeniem był kubeczek, dzięki któremu można było nabierać wody z potoków. Na punkt wbiegłam wśród oklasków. Stanęłam i nie wiedziałam co z sobą zrobić jak zobaczyłam tyle różnego jedzenia! Ser, szybka, kiełbasa, soczewica, oliwki, pomidory, jajka, kukurydza, ciastka, ciasteczka, bakalie, melony, pomarańcze, zupa, kawa, cola, herbata… Co zjeść, bo przecież nie można wszystkiego?! Choć właściwie to prawie wszystkiego spróbowałam. Nie rozsiadałam się jednak, w przeciwieństwie do większości odpoczywających i chowających się w odrobinie cienia biegaczy. Dochodzę do wniosku, że przed następnym punktem (jest ich na trasie 13) muszę się bardziej zastanowić co wrzucać na ruszt by się nie przejeść i móc dalej biec.
Po głowie chodziła mi myśl „Jeszcze tylko 140”, byle na kolejny punkt, byle zmieścić się w limicie. Nie liczyłam ile przebiegłam kilometrów tylko ile przede mną. Pojęcia nie miałam na jakiej pozycji biegnę, na punktach zczytywali coś z chipa, ale jakoś na początku do głowy mi nie przyszło, że na tym ich komputerku czy telefonie wyświetla się zajmowana pozycja. Robiłam swoje. W końcu dostałam sms z Polski: „Trzecia jesteś, dawaj, dawaj… trzymamy kciuki…”. Trzecia? Jak to trzecia?! To jakaś pomyłka! Uznałam, że to nie może być prawda.
W myślach miałam mały cel, zdobyć najwyższy szczyt trasy, Pic Comapedrosa, zabrać stamtąd kamyczek na wisiorek, zrobić to przed zachodem słońca aby nacieszyć się jeszcze widokami i bezpiecznie zbiec na dół. Udało się. Fajna wspinaczka po kamieniach, 880 m podejścia na odcinku ok. 3 km. Podbieg, a raczej podejście z licznymi historiami, mnie się podobało. Zleciało bardzo miło. Doganiałam i zostawiałam za plecami innych biegaczy. Z dołu słychać było muzykę, jej źródłem okazał się być grający na dudach jegomość, siedzący na szczycie. Piękne! Później stromy zbieg, trawers nad błękitnymi jeziorami, bajka. „Jak zbiegnę do punktu to zostanie tylko 120 km” – myślałam. W końcu zrobiło się ciemno, a moim celem był przepak na 73. km, potem zostanie tylko setka.
Tutaj kilometroprzestrzeń, znana z innych biegów, zaciera się. 10 km to już nie godzina – tylko dwie, dwie i pół, 3 godziny… Powstaje całkiem inny przelicznik, trzeba mieć większy szacunek do trasy, gór.
Jeden z radosnych momentów na trasie najdłuższego dystansu – Ronda dels Cims, który prowadzi dookoła Andory. Fot. Photos-polo/ Photographe & Phototheque
Kryzys po raz pierwszy
W dole widać światła miejscowość, w której jest przepak. Wory z naszymi rzeczami, woda, jedzenie. Ale nic z tych rzeczy nie chce się przybliżać. Byłam pewna że to „już”, ale czekała mnie jeszcze z godzina zbiegu. Najdłuższego, stromego, niekończącego się, prawie 10-kilometrowego, prawie 1500 m w dół, jak się potem dowiadziałam. Zaczynają mnie wyprzedzać ludzie, bolą mnie kolana, odciski, przemoczone stopy. Nie tak miało być.
W końcu jest! Margineda – 73. km! Wiem, że już wygrałam, bo dotarłam do pośredniego celu. To nawet nie połowa. Choć to jakoś do mnie nie dociera. Przecież jeszcze tylko setka, tyle już wcześniej dałam radę przebiec. Przepak to ogromna hala, zielone worki z numerami, łóżka, pełno ludzi. Jedni śpią, jedzą, inni na masażu. Zmęczenie daje się we znaki. Kładę się na podłodze, nie mam nikogo, kto by tam na mnie czekał, jakiś Hiszpan daje mi tabletkę na bolące stawy, mówi, że pomoże. Ściągam przemoczone buty, skarpety. Co się stało z moimi stopami?! Mam wrażenie, że mogłabym zedrzeć z nich skórę jednym ruchem. A więc to tak wyglądają dobrze namoczone stopy, ozdobione odciskami! Dobrze, że mam w przepaku buty na zmianę. Zakładam suche skarpetki, stare rozczłapane „kapcie”. Ale co jest grane? Czemu one są ciasne i gniotą mnie w palce?! Przecież zawsze były półtora numeru większe. Zostaję w nich z nadzieją, że się rozejdą, bo przecież nie dam rady już włożyć z powrotem wąskich, mokrych butów, które niosły mnie przez ostatnie 73 km. Na przepaku poleżałam może 2 minuty, zjadłam pomału i ruszyłam dalej. Samo się nie zrobi. Kolana odpuściły, ale stopy się buntują. Musiało minąć trochę kilometrów zanim zaczęłam czuć się w tych butach jako tako.
Andorra Ultra Trail. Fot. Materiały organizatora
Trzecia
Na kolejnym punkcie spotkałam Polaka i wesołą, uśmiechniętą Francuzkę – Irinę, z którą nieraz mijałam się po drodze wymieniając krótkie zdania i uśmiechy. Powiedziała, że kładzie się spać. Noc, mały budynek, mało ludzi. Jeśli te ich komputerki dobrze działają, to jestem na 54. pozycji! I jak się potem okazało wbiegłam wtedy na punkt jako 3. kobieta, a wybiegłam jako 2. Rozczulał mnie fakt, że ścigając się ludzie potrafią ze sobą porozmawiać, pośmiać się, uśmiechnąć, a nie zacięcie walczyć.
Zjadłam zupę i podreptałam dalej. Zbliżała się doba bez snu, pomału wschodziło słońce. W końcu się zaczęło… Dopadło mnie zmęczenie. Do kolejnego punktu jeszcze z 18 km, czyli pewnie jakieś 4 godziny, a mnie łamie. A więc tak to wygląda… Człapię pod górę, zaczyna świtać, końca nie widać. Schron! Ognisko! Mini punkt niespodzianka! Co za radość. Ciastka, cola, woda, można się częstować. Zapytałam chłopaków z punktu, czy mogę się przespać 15 min przy ognisku pod folią, a oni pokazują metalowe prycze w schronie. Niebo. Poprosiłam by obudzili mnie za 15 min, ale na wszelki wypadek nastawiłam budzik. Ale gdzie tam, ani na chwilę nie udało mi się zmrużyć oka. Zimno, twardo, jakiś chłop chrapie, wierci się. Stresuję się by nie zaspać. Poleżałam tak z 10 min i podreptałam dalej.
Pic Negre, długie podejście, niekończące się rozległe wierzchołki, wyczekuję zbiegu, a tu kolejne wzniesienie. Gdy wstaje dzień wiem, że zaś będzie upał. A ja kremu na słońce nie mam! I upał był. Oj był… Teraz częściej pojawiali się ludzie, bo trasa łączyła się z krótszym dystansem Mitic.
Mijam 105. kilometr! Już tylko niecałe 70! Jest radość ale i zmęczenie. Wzięłam zupę, usiadłam na pryczy, wyprostowałam nogi. Pomału zjadłam, akurat w międzyczasie przybiegła Irina. Wymieniłyśmy kilka słów, uśmiechów i to ona pierwsza wybiegła z punktu, choć w sumie – nie pamiętam kiedy.Zapomniałam o nocy, śpioch gdzieś odszedł. Wczorajszy dzień był jakiś nierzeczywisty. Odległy. Miałam wrażenie, że to już inny wyścig.
Szczegóły drugiego dnia zacierają się w jednym wielkim kryzysie. Dostawałam smsy „Trzecia jesteś…”, „Dawaj”, „Siedzimy tu i Ci kibicujemy”. Jak to? Że gdzie oni siedzą? Kto? Naprawdę? Byłam w szoku, że kogoś to interesuje. I że tyle osób trzyma kciuki.
Andorra Ultra Trail. Fot. Materiały organizatora
Już tylko maraton
Najgorsze czekało mnie za 117. km w Illa. Wszyscy byli tacy mili, chcieli pomóc, dopingowali. Wyleciałam stamtąd tak szybko, że musiałam wrócić po kijki, bo ich zapomniałam. Kolejny przepak miał być na 130. km w Pas de la Casa. Stamtąd zostanie tylko maraton! Ale te dwadzieścia kilka kilometrów do punktu to były chyba najdłuższe kilometry tego wyścigu, a może i w całym moim życiu. Czułam się okropnie. Kaszel, z którym przejechałam do Andory zaczynał pomału mnie wykańczać. Truchtałam, szłam. Chyba dwa razy usiadłam, wszyscy mnie wyprzedzali. Ciężko było mi nawet oddychać. Zaczepiałam ludzi o tabletki na gardło, tylko się uśmiechali i szli dalej.
Musiałam dotrzeć do punktu. „Bylebym tylko nie musiała prosić o pomoc, bo kicha” – myślałam. Dwa razy zaczynałam pisać smsa, że przepraszam, dziękuję za doping, ale schodzę. Dałam sobie jednak jeszcze chwilę. Doczłapałam na przełęcz skąd był zbieg na stronę Francji. Zaczęły przychodzić nowe smsy, telefon od mamy. „Trzymamy kciuki. Tzecia jesteś. Dawaj. Wszyscy Ci kibicują”. Cholera, nie mogę zejść z trasy! Dostałam kopa. Zaczęłam biec. Na chwilę zgubiłam chorągiewki znakujące trasę. Nerwy. Do przepaku jakieś 5 km. Udało mi się wyprzedzić kilku Hiszpanów. Widać miejscowość! Już niedaleko. Gonię w dół chodnikiem przez kurort narciarski, czwórki już od dłuższego czasu odmawiają mi posłuszeństwa, ale to nic. Wbiegam na punkt z mocnym postanowieniem zaliczenia półgodzinnego snu, masażu, no i obłowienia się w tabletki na kaszel od lekarza.
Trasa i pogoda nie rozpieszczają uczestników. Fot. Photos-polo/ Photographe & Phototheque
Kilka minut za mną jako czwarta kobieta wbiega rozradowana Hiszpanka – Marta. Widać było jej radość jak mnie zobaczyła. Jej szanse na 3. miejsce stawały się właśnie realne. Zamieniłyśmy kilka zdań, wzięła coś do jedzenia, przebrała się, zmieniła buty. Serdeczny uścisk i pobiegła. Nie, nie. Wcale nie czułam zazdrości ani złości, że zostaję za nią. Potrzebowałam odpoczynku. Zaczęłam sobie uświadamiać, że prawie wszyscy spali, a ja jeszcze nie. Doczekałam się na masaż, który miał ratować moje mięśnie, położyłam się, źle się czułam. Ale nie dało się spać, katar zakleił mi nos, oczy załzawione chyba z gorączki, chciałam jak najszybciej uciekać z tego miejsca. „Jak dłużej poleżę to już nie wstanę” – myślałam. Wstałam, chwiejnym krokiem i z udawanym uśmiechem oraz skrywanymi dreszczami wybiegłam z budynku, czając się przed lekarzem, który wyglądał jakby chciał mnie tam zatrzymać. Tylko maraton. Co to maraton wobec takiego dystansu! Oj nie, wtedy tak nie myślałam… To aż 40 km, w nocy, w samotności, przez nieobliczalne góry, trzy wysokie szczyty…
Słońce zaczynało zachodzić, było mi raz zimno, raz gorąco, kaszel męczył, oczy zaszklone. Może jednak powinnam zejść? Przede mnę cała noc… Do najbliższego punktu ponad 11 km. Aż 11! A jak mnie całkiem rozłoży po drodze i organizm powie „Pani dziękujemy”, kto mi pomoże w nocy w górach? Rozsądek mówił wracaj, serce – biegnij. Zazwyczaj nie faszerowałam się tabletkami ale teraz zjadłam Aspirynę. Pomogła!
Postacie z bajek
Incles, 143 km! Jeszcze tylko trochę ponad 30. Dobiegnę, dam radę, skończę to. Miałam w planie się tam przespać – tak dla zasady, ale był tam tylko namiot i masa wesołych, kibicujących ludzi. Przekąsiłam coś i lecę. Byle na kolejny punkt. Niekończące się podejście, ciemna noc, która nie pozwala odróżnić gór od nieba. Można się zorientować co się dzieje tylko po sznurku światełek wysoko nad głowami. Boli każdy krok. Słyszałam wcześniej o prawdziwych odciskach, o rozmokniętej skórze, teraz testuję to na sobie. Tak wiem, z bólem się trzeba zaprzyjaźnić. Cholerka, próbuję na wszelkie sposoby, ale ten mój coś się przyjaźnić nie chce. Dochodzi mnie Jarek, przez kilka kilometrów biegniemy, a raczej wspinamy się pod górę razem, dodaje mi otuchy towarzystwo bardziej doświadczonego kolegi.
Słyszałam o halucynacjach, ale żebym patrząc na ścieżkę widziała co raz to inne zwierzęta, postacie z bajek? Nie, to nie możliwe. Tego nie ma! Odwracam wzrok, zamykam oczy, znów spoglądam na ścieżkę. No nie, dalej stroją miny! Ciasteczkowy potwór, hipopotam, Myszka Miki… Kto sam tego nie przeżył – nigdy nie uwierzy. Ja też nie wierzyłam. Jarek towarzyszył mi dość długi czas, będąc uzależnionym od mojej zapasowej czołówki, bo jego zaniemogła. Na przedostatnim punkcie żołądek mi szwankuje. Nie mogę już patrzeć na tosty z żółtym serem i szynką. Piję zieloną herbatę, jem pół ziemniaka z solą. Jeszcze tylko 20 km! Uda się! Innego wyjścia już nie ma!
Pomału zaczynało świtać, 155 km i zbieg do końca, koszmar! Czuję, że pod górę mogę ile wlezie, ale nie w dół! Moje stopy! Przecież tak być nie może! Jak tu stawać na te kamienie? I te cholerne podmokłe łąki!
Biegnę już prawie drugą dobę bez snu. I coraz bardziej chciałabym zmrużyć oko. Meta już tak blisko, a jednocześnie tak daleko. W takim tempie zajmie mi to wieki. Spać… Położyć nogi, które nie wiedzieć jakim cudem działają. Niedługo znów wyjdzie słońce i mnie dobije. Najgorsze są poranki – teraz już wiem. Znowu obiecuję sobie, że na najbliższym, już ostatnim punkcie położę się spać na 15 min. Na 12 kilometrów przed metą obsługa trochę się dziwi jak pytałam czy mają miejsce do spania. Wcześniej wszędzie było ale żeby przed samą metą? Nie minęły dwie minuty a dostaję czyściutki kocyk, materac (prawdziwy, taki biały z prawdziwego łóżka!), ściągam buty, skarpetki, i się kładę.
Ale ulga! Nastawiłam budzik w telefonie na 15, 20 i 25 minut, gdyby przypadkiem mnie nie obudził za pierwszym razem. I dobrze, bo faktycznie pierwszego nie usłyszałam. Po 20 minutach otworzyłam oczy, a w oczach łzy. Jak teraz wstać? Wszystko tak strasznie boli, że nie wiem nawet jak się ruszyć. Zimno! Spać!
Siłą woli zakładam suche, ciasne skarpetki (Ała!). Zgarniam kilka herbatników, kawę do kubka i dostaję nowe życie! Pognałam w dół jak świeżynka (o ile można powiedzieć tak o kimś, kto ma w nogach prawie 160 km). Miałam wrażenie, że to jeszcze jeden, całkiem inny bieg, w którym biorę udział. Wszystko co było wcześniej – znika. Zbiegałam tak jakbym ścigała się na dystansie 10 kilometrów. Z uśmiechem wyprzedziłam kilka osób z Mitic i Ronda. Byłam dla nich jak widmo, halucynacja.
Ostatnie kilometry przez miejscowości znowu strasznie się dłużyły. Ale jak już zobaczyłam camping i nasze namioty, w których spali koledzy, to wiedziałam, że już niecałe 1,5 km chodnikiem pod górkę i koniec. Radość była nie do opisania, w oczach łzy szczęścia, a uśmiech nie schodził mi z twarzy.
Iwona Turosz wbiega na metę. Ostatnie kilometry są jak wyścig na dychę. Fot. Photos-polo/ Photographe & Phototheque
Zrobiłam to! Udało się! Wbiegłam na metę po 50 godzinach i 22 minutach.
Jak wróciłam pod namiot położyłam się na trawie, poczułam pustkę. W oku pojawiła się łezka smutku., Coś się skończyło. I co dalej…? Przybiegłam jako 4. kobieta, 2. w kategorii Senior i 61. w generalnej. To nie było dla mnie takie istotne, a choć potem cieszyło. Nie było mi żal 3. miejsca, na którym biegłam do 130 km. Pokonanie słabości i dystansu dało mi wystarczającą radość. Przygodę, coś czego już nikt nigdy mi nie odbierze. To moje. W ekipie, z która przyjechałam było jeszcze dwóch biegaczy. Chłopaki podjęli się wyzwania Mitic – 112 km + 9700 m. Wojtek Pawul ukończył bieg na świetnym 15. miejscu! A Dominik Jagiełła chwilę za nim, bo na 22. pozycji.
Ale co w tym wszystkim było najpiękniejsze? Moment jak po powrocie do domu włączyłam komputer i zobaczyłam wszystkiego serdeczne wpisy tak wielu osób, które we mnie wierzyły. Trzymały kciuki, kibicowały. Brakło mi wtedy słów i… nadal brakuje.
Dziękuję!
Przeczytaj również ubiegłoroczną relację Michała Kołodziejczyka z Ronda dels Cims.
Zachęcamy także do słuchania naszego podcastowego cyklu „Czy tu się biega?”.