W środku wszystko jest pastelowe. Jasne, kremowe, różowawe. Na ekranie monitora zdaje się być tak wielkie. Dłuto wygląda jakby na jego końcu znajdował się robotnik w umorusanych pyłem portkach, a wiertłem można by narobić dziur do mocowania ściennych wieszaków na rowery. A przecież to wszystko dzieje się we wnętrzu kolana.
– Jedenaście tysięcy dziewięćset, proszę pani – usłyszałam, i gdybym nie stała akurat przy ladzie przytwierdzając buty do ziemi całym ciężarem swojego ciała, na pewno były by mi z nóg pospadały. – A jeśli chciałabym zrobić tę operację na NFZ to ile musiałabym czekać? – zapytałam zrezygnowana. – Nie mamy umowy z enefzetem, proszę pani. – To nie była wesoła wiadomość.
“Współczuję! To strasznie boli” – powiedziała dziewczyna przechadzająca się o kulach po korytarzu w Ortopedice, gdzie właśnie czekałam na podanie czynników wzrostu. Z jej kolana wystawała rurka prowadząca do woreczka z krwią. Zrobiło mi się słabo.
– No dobra, a gdzie my ją zamontujemy? – zapytał Krzysiek pewnego dnia, gdy powiedziałam mu, że zamówiłam rurę do naszego M2. Nie taką do grzejnika. Najprawdziwszą, statyczno-obrotową rurę do pole dance. – Słuchaj, skoro od dziesięciu lat śpimy z rowerami w pokoju gościnnym to chyba rura też się zmieści – odpowiedziałam trzeźwo.
Jak wygląda świat wewnątrz tuby, w której robią Ci rezonans magnetyczny? Jakie nietypowe pytania usłysysz zanim znajdziesz się w jej wnętrzu? Czy łąkotka może wyleczyć się sama? I czym właściwie jest ta łąkotka?
Pięć miesięcy starałam się o wyleczenie łąkotki bezoperacyjnie. Nie pomogło niebieganie, nie pomogły czynniki wzrostu i chodzenie o kulach przez 3 tygodnie. Musiałam spojrzeć prawdzie w oczy. Nie ma co chodzić z dziurą w kolanie. Trzeba brać igłę i nitkę i szyć. Jak do tego doszło? I czego się przez ten czas nauczyłam?
Dieta biegacza jest tematem gorącym jak świeżo zaparzona herbata. Zwolennicy różnych teorii są gotowi toczyć słowne batalie przez długie godziny, sypiąc argumentami często całkiem sprzecznymi. Mimo wszystko wśród zwycięzców znajdziemy ludzi, którzy żywią się zarówno dziczyzną jak i włoszczyzną. Jak się okazuje – znajdą się i tacy, którzy uważają, że czują się lepiej jeśli w żołądku mają absolutne minimum.
Po tym, jak przelałam na klawiaturę komputera swoje przemyślenia po maratonie w Łodzi, a co ważniejsze, po okresie przygotowań pod okiem mojej trenerki – Oli, kolega powiedział mi, że spodziewał się, że więcej wiem o sobie samej. Pomyślałam chwilę i doszłam do wniosku, że kiedyś wydawało mi się, że tak jest. Ale później zaskoczyłam się jeszcze wiele razy.
3:15 zdawało mi się być moim życiowym szczytem możliwości. Gdy biegłam maraton w Poznaniu kilka lat temu, moja redakcyjna koleżanka zrobiła właśnie taki wynik, a mnie zdumiewał jej talent i pozytywnie jej zazdrościłam. O jak bardzo chciałam choćby się do niego zbliżyć! Może kiedyś uda się i takiemu małemu czołgowi jak ja? Moment ten nadszedł w kwietniu tego roku, w DOZ Maratonie Łódzkim. Do 3:14:47 udało mi się dojść w 15 tygodni pracy z Olą, moją trenerką. To był bardzo dobry czas.
Nie zliczę tekstów, które pojawiły się na łamach Biegania, dotyczących współpracy amatora z trenerem. Sama dziesiątki razy zachęcałam znajomych i nieznajomych do podjęcia tego kroku. W końcu, przyparta do muru zbyt obszerną wiedzą i niewiedzą sama zapukałam po pomoc do jednych drzwi.