Czytelnia > Ludzie > Historie biegaczy > Ludzie > Czytelnia > Reportaże
Darek Strychalski wraca do Doliny Śmierci. Opowiada o treningu i trudnościach wyścigu
Darek Strychalski w Dolinie Śmierci. Fot. Jakub Górajek
115 kilometrów od startu w Dolinie Śmierci, najniżej położonym miejscu na lądzie na całym świecie, Darek Strychalski, niepełnosprawny ultramaratończyk, zakończył swoją walkę z upałem i kilometrami Badwater Ultramarathon w 2012 roku. Nie wyrobił się w limicie czasu po potężnym kryzysie. W tym roku postanowił wrócić i zmierzyć się z wyzwaniem po raz kolejny. Z jeszcze większą determinacją.
Dolina Śmierci to miejsce piękne, gdy przyjedzie się w lutym. Potężna przestrzeń zamknięta z obu stron ścianami skał o fantazyjnych kolorach – żółtych, brązowych, zielonych i niebieskich. Dno doliny jest płaskie i ciągnie się, zdawałoby się, bez końca. Pokrywa je sucholubna roślinność i grube – białe lub szare pokrywy spękanej soli. Jest też boleśnie prosta asfaltowa droga, którą przyjemnie jedzie się rowerem. Jednak nawet w lutym nawiedza Cię refleksja, że wolałbyś nie trafić tu latem. Bo przecież klimatyzowany samochód też może się zepsuć. Rozedrgane powietrze przywodzące na myśl wnętrze piekarnika, monotonia krajobrazu i ta cholerna, niekończąca się prosta.
Wyścig Badwater Ultramarathon to zabawa dla koneserów. Nazywają go najtrudniejszym na świecie – choć konkurentów do tego miana ma wielu i są to raczej zabiegi marketingowe. Tutaj zyskuje ten, kto ma bardzo dobrą ekipę wspierającą i ktoś, kto jest w stanie znieść psychicznie nie tylko dystans ale i monotonię, którą ten bieg ze sobą niesie. Nie ulega jednak wątpliwości – pokonanie Doliny Śmierci, na własnych nogach, w takich warunkach, jest zadaniem straszliwym. Z Badwater – depresji położonej na -86 m n.p.m. trzeba dotrzeć do podnóża Mt Whitney, na wysokości ponad 2500 m n.p.m.
Darek Strychalski w Dolinie Śmierci. Fot. Jakub Górajek
Darek
Ukończenie Badwater Ultramarathon stało się biegowym marzeniem Darka Strychalskiego. To skromny, trochę zamknięty w sobie gość, którego dorobek wywołałby krwiste rumieńce na twarzach większości ludzi, którzy zwą się ultramaratończykami. Facet ma za sobą między innymi Spartathlon – bieg na 246 km, Ultrabalaton – 212 km, Ultima Frontera na 160 km, Ultra Race Dolichos-Delphi-Olimpia na 260 km i wiele innych. Na treningach spędza więcej czasu niż wielu kierowców ciężarówek w trasie. 20-30 kilometrów to dla niego norma, jeśli robi jeden trening w ciągu dnia. Ale… rzadko na jednym się kończy. – Codziennie pokonuję treningowo między 20 a 50 kilometrów po drogach mojego rodzinnego Podlasia. Dodatkowo kilka razy w tygodniu biegam z Łap do pracy do Białegostoku, gdzie pełnię funkcję pomocnika magazyniera w sklepie sportowym – opowiada Darek. Liczby rosną do 200-280 km w tygodniu. Zimą jego licznik pokazuje 500, na początku lata dwukrotnie więcej kilometrów.
Taki kilometraż może się kojarzyć z zawodnikami elity w maratonie, którzy nawet wychodząc na godzinę spokojnego biegu, wracają do domu z poważnym „urobkiem”. To również bardzo dużo jak na ultramaratończyka. Jeśli doda się jeszcze kilka składników – niedowład połowy ciała, niedowidzenie, częściowy zanik mięśni, krótszą nogę – dostajemy absolutną petardę, połączenie wybuchowe, które niesie ze sobą dźwięk szczęki dzwoniącej głośno o podłogę, niedowierzanie, szok. Jako ośmioletni chłopak wpadł pod samochód, przez dwa miesiące nie było pewne, czy wyjdzie ze śpiączki. Serie operacji, lekarze w białych kitlach, zapach szpitala, ćwiczenie, ćwiczenie i jeszcze raz ćwiczenie, nauka codziennych czynności – wszystko od nowa. Niewielu wpada na pomysł, żeby zająć się w takiej sytuacji bieganiem.
W mediach Darek zyskał już status pewnego rodzaju symbolu walki z przeciwnościami, ikony, herosa, który walczy dzień po dniu. Gość zwala z nóg zwłaszcza tych, którzy znajdują dziesiątki wymówek, żeby nie robić nic.
Dla Darka sprawa wygląda inaczej. On po prostu robi wszystko, żeby móc żyć normalnie, mimo niepełnosprawności. Nie chce, żeby go wyręczać w codziennych czynnościach, które idą mu powoli, chce realizować swoje marzenia, biegać w fajnych miejscach, nie walczyć – ale po prostu mieć pasję. Na pytanie o to, co go najbardziej wkurza w jego niepełnosprawności, odpowiada: – Przyzwyczaiłem się do siebie i nie myślę o tym. Bo po co sobie głowę głupotami zawracać?
Darek Strychalski. Fot. Filip Bojko
Dolina
Co go ciągnie na Badwater ponownie? Rewanż, brak zgody na to, że coś go pokonało, klimat wyścigu? – Obiecałem sobie, że prędzej czy później powrócę tam i zrobię wszystko, żeby ukończyć Badwater. Pociąga mnie trudność tej trasy związana z różnicą wysokości, wysoka temperatura, walka z własnymi słabościami, wytrzymałością, a jednocześnie z samym sobą – mówi. Okazję do powrotu na Badwater dostał w tym roku. – Organizatorzy wyścigu przyznali mi miejsce na liście startowej tegorocznej edycji, pamiętając mnie z poprzedniego razu. Mimo że mi się wtedy nie udało, mój udział musiał zrobić na nich duże wrażenie, skoro ponownie znalazłem się wśród stu ściśle wyselekcjonowanych uczestników – mówi z radością. W 2012 roku poważne problemy zaczęły się już przed 72. km. Darek dostał udaru słonecznego, upał go wycieńczył. Ekipa namawiała go do rezygnacji, ale upierał się, by lecieć dalej. Majaczył, miał zwidy, czuł się fatalnie. Gdy dotarł do 115. kilometra już 40 minut po limicie, sędzia przywitał go zdejmując czapkę z głowy.
Darek Strychalski w Dolinie Śmierci. Fot. Jakub Górajek
Błędy, jakie wówczas popełnił, siedzą mu w głowie, przemyśliwał je i zastanawiał się nad tym, co musi poprawić. Zawiodły go głównie sprawy logistyczne. – Brak aklimatyzacji – przyjechałem do Doliny Śmierci w niedzielne popołudnie, a start był o 6 rano w poniedziałek. A przecież ludzie przyjeżdżają tam już 2 tygodnie wcześniej. Zabrakło też dodatkowej osoby w ekipie wspomagającej. Byli ze mną Piotr Szklarzewicz z Fundacji Pramerica i kamerzysta Jakub Górajek. Nie doczytałem regulaminu – powinienem był mieć prowiant zorganizowany we własnym zakresie – wylicza. – Treningowo przygotowałem się raczej dobrze, chociaż przydałyby się treningi w górach, żeby organizm przyzwyczaił się do zmiany zawartości tlenu na wysokości 1000 – 2500 m. I przydałoby się pobiegać w cieplejszym klimacie, bo trudno poradzić sobie w ponad 40-stopniowych upałach. – opowiada. – Z perspektywy czasu myślę, że ten brak aklimatyzacji był jednak decydujący dla mojej porażki. Dlatego wiem, że tym razem powinienem przybyć na miejsce tydzień przed biegiem. To powinno wystarczyć, żeby solidnie potrenować w lokalnych warunkach i przestawić organizm na pustynną aurę – mówi Darek. – Wiele ekip posiadało baseniki, wanienki z lodem, w których zawodnicy mogli się chłodzić, a w ekipie była też osoba, która towarzyszyła biegaczowi w części trasy jako zając, tym samym podnosząc na duchu oraz wspierając w momentach kryzysowych. Tego też bardzo mi brakowało – dodaje.
Dużym problemem są finanse. Renta socjalna nie pozwala na szaleństwa. Trudno byłoby za nią po prostu przeżyć, a co dopiero pozwolić sobie na pasję. I to jest największym ograniczeniem, które trudno przezwyciężyć siłą woli, nawet ciężką pracą. – Mieszkam z rodzicami, od pół roku pracuję w firmie Intersport, bo wcześniej posiadałem tylko rentę socjalną – opowiada Darek. – Największym wyzwaniem finansowym jest koszt przelotu z Polski do USA i z powrotem dla mnie oraz dwóch zaufanych członków ekipy. Kolejnym znaczącym wydatkiem będzie wynajęcie samochodu, który jest obowiązkowym elementem wymaganym przez organizatorów biegu. Jeśli doliczyć do tego koszty hotelu, ubezpieczenia, opłaty startowej i innych niezbędnych nakładów, to nawet przy najbardziej oszczędnym podejściu, budżet zawsze przekracza 30 tysięcy złotych – opowiada.
Darek z psem – Eto w górach na treningu. Fot. Filip Bojko
W tym roku, w ramach przygotowań Darek ma już za sobą Dolichos Ultra Race w Grecji. W czerwcu pobiegnie w Ultrabalatonie na Węgrzech na 212 kilometrów. – Ostatnim moim startem przed Badwater będzie Bieg Rzeźnika, odbywający się 21 czerwca w Bieszczadach na dystansie 80 kilometrów. W ubiegłym roku startował w tym wyścigu z Filipem Bojko, który w lipcu wraz z bratem – Mikołajem, wesprze go na trasie w Dolinie Śmierci. Chłopaki się zakumplowali. Trenowali wspólnie w Beskidzie Niskim przed biegiem. Spędzili w górach 2 tygodnie, gotowali w kociołku nad ogniskiem, piekli pizzę w wolnostojącym piecu chlebowym. Na trasie też dobrze się dogadywali. – Najzabawniejszy moment, który wspominam z Rzeźnika, to jak w pewnym momencie, nie mogąc zahamować w trakcie jednego z błotnistych zbiegów, zacząłem wyprzedzać Filipa, który generalnie zbiega zdecydowanie szybciej ode mnie. Na to on:
– Darek co Ty takiego szwungu dostałeś?
– Filip! Łap mnie! Hamulce mi wysiadły!
Szczęśliwie zostałem złapany i obyło się bez wywrotki. Śmiechu potem było po pachy – wspomina Darek. Ten polski wyścig chyba najlepiej pokazuje determinację Darka i jego bezproblemowość. Kto startował, ten na pewno zapamiętał ostatnie kilometry – zbiegi z połonin, zwłaszcza Caryńskiej, gdzie droga w dół przypomina bardziej schody o wysokich stopniach, dodatkowo sprawę na wielu fragmentach trasy utrudnia śliskie błoto. To nie jest długie klepanie po asfalcie, to naprawdę techniczne, górskie bieganie. – W biegu Rzeźnika największą trudność sprawiła mi druga część trasy, kamienisty teren, duża ilość schodów, w szczególności przy schodzeniu oraz ostre zbiegi. Ale czym trasa jest trudniejsza, tym bardziej pociąga – wspomina Darek. – Kryzysu energetycznego nie miałem, może dlatego, że część trasy była pokonywana marszem, a do tego karbolołding w Nowicy, u Filipa, mieliśmy naprawdę prima sort.
Filip i Darek na Biegu Rzeźnika w Bieszczadach. Fot. Iza Binkowska
Trening w górach, w Beskidzie Niekim przed Biegiem Rzeźnika. Darek przy schronisku na Magurze Małastowskiej. „Serwują tu najlepsze pierogi na świecie!”.
Filip i Darek tuż przed startem w Ultramaratonie Chudy Wawrzyniec. Fot. Piotr Dymus
– Biegam teraz trochę mniej, trenuję zwykle raz dziennie (20-30 km), ponieważ pracuję i mam trochę mniej czasu wolnego. Ale mam zamiar wprowadzić głównie trening wytrzymałościowy, 2-4 treningi dziennie (40-60 km), podobnie jak 2 lata temu, ubierając się w miarę ciepło, aby przystosować organizm do wysokiej temperatury. W tym celu biorę w pracy urlop bezpłatny – opowiada.
21 lipca jego marzenie o powrocie na trasę Badwater ma szansę się spełnić. Jednak żeby się to stało, potrzebuje wsparcia. – Poprzednim razem mój wyjazd sfinansował sponsor, którego tym razem nie udało mi się pozyskać. Dlatego w tym roku mogę liczyć tylko na siebie i pomoc ludzi, którzy zechcą mnie wesprzeć finansowo, choćby drobną kwotą.
Przeczytaj więcej na ten temat na: Polak Potrafi
Darek skończył Technikum Rolnicze w Białymstoku, aktualnie pracuje w sklepie sportowym, ale za kilka lat chciałby poświęcać swój czas i energię czemuś innemu. – Aktualnie wraz z przyjaciółmi jesteśmy w trakcie zakładania fundacji „Zwycięzca”, która będzie miała na celu nieść pomoc osobom niepełnosprawnym chcącym uprawiać sport. Mam nadzieję, że na tym będę mógł się skupić.
Darek z psem – Eto. Fot. Filip Bojko.
Zachęcamy także do słuchania naszego podcastowego cyklu „Czy tu się biega?”.