
O czym myślisz, kiedy biegasz? To z jednej strony frustrujące pytanie przewija się przez rozmowy biegaczy po wielokroć. Wszak regularnie biegający spędzają w odosobnieniu akcentów treningów nawet kilkanaście godzin tygodniowo. Statystyki te, głównie poprzez starty, windują ultramaratończycy, dla których standardem jest spędzanie na trasie typowego biegu na sto kilometrów ponad kilkanaście godzin. A są przecież biegi trwające dobę, dwie i więcej. O czymś trzeba wtedy myśleć.
Organizm jest zajęty cierpieniem, mózg – rejestrowaniem tego cierpienia. Może dlatego tak trudno mówić o tym w klarowny sposób. „Zwykłem wycofywać się rakiem z takich pytań, bo myśli – w przeciwieństwie do wrażeń zmysłowych – nie są zakotwiczone w konkretnej chwili czy miejscu. Ulatują w trakcie biegu, razem z litrami potu” – tłumaczył Dakota Jones, młody wilk amerykańskiej sceny ultra. Rodak Dakoty, doświadczony Geoff Roes, zwykł odpowiadać na to pytanie… pytaniem: „A o czym myślisz, kiedy pracujesz, jedziesz do pracy czy wykonujesz każdą inną czynność przez dłuższy czas?” – retorycznie pytał, sugerując, że bieganie – w odniesieniu do regularnie trenujących i zawodowców – nie jest czymś na tyle niezwykłym. Jak sam później przyznał – zbywał w ten sposób rozmówców, bo po prostu nie mógł przywołać żadnych konkretów.
Zawodnikiem pokroju Dakoty – młodym, utalentowanym i pretendującym do międzynarodowej czołówki – jest w Polsce Józef Pawlica. Niepozorny, wiecznie uśmiechnięty Pawlica zajął w 2013 roku trzecie miejsce na Biegu Siedmiu Dolin i Biegu Ultra Granią Tatr. Pytany o przemyślenia z biegów ultra milczy, szukając odpowiednich słów, wreszcie rzuca, że „doświadczenia euforii, kryzysów, rywalizacji pewnie można ubrać w zdania, ale to i tak w pełni nie odzwierciedli tego wszystkiego, co się dzieje wtedy w głowie”. To charakterystyczne dla niemal każdego ultrasa – z dokładnością do kilometra wskażemy, po którym zbiegu zbiliśmy sobie uda, gdzie z jęzorem przy ziemi i drewnianymi nogami podchodziliśmy pod kolejną wielką górę, o który kamień urwaliśmy paznokieć, wreszcie gdzie odżyliśmy – mózg rejestruje silne impulsy bólu i dyskomfortu jak wałek sejsmiczny drgania skorupy ziemi. Bardzo precyzyjnie. Jest na tyle zaangażowany w „ogarnięcie” sypiącego się organizmu, że – metaforycznie – na utrwalanie przelatujących myśli nie ma już miejsca.
Dakota Jones powziął przed startem w Ultra Race of Champions próbę świadomej rejestracji własnych myśli meandrujących w głowie w trakcie biegu. O to samo poprosiłem wiele polskich ultrasek i ultrasów, żywiąc nadzieję, że w ten sposób wyłuskam jedną z kolejnych tajemnic do szybszego biegania na długim dystansie. Początkowo z dużym zdziwieniem obserwowałem, że przychodzące relacje opowiadają o tym, jak… nie myśleć.
„Po kilkunastu kilometrach włącza się ten stały rytm, jak program w pralce automatycznej, rutynowo. Sto kilometrów, bez wirowania” – opowiada o Biegu Siedmiu Dolin Jan Goleń, legitymujący się przeszło dwudziestoma zawodami ultra na koncie. „Podczas biegu moje myśli są czyste, nieskazitelne, bez nerwów. Praktycznie nie myślę o niczym konkretnym. Żadnych planów, taktyki, kilometrażu, rywalizacji. Nie odliczam kroków, nie planuję. Jestem tu i teraz” – przywołuje swoje wspomnienia z 220-kilometrowej trasy Beskidy Ultra Trail Ewa Majer – kobieta, która na 60 kilometrów przed metą była na czele stawki zawodników.
Z tej perspektywy bieganie to praktyka medytacji, której celem jest oczyszczenie umysłu z jakichkolwiek myśli i wyobrażeń. „Rywalizacja czy ból schodzą na drugi plan, gdy koncentruję się dokładnie na momencie, w którym jestem. Neutralizacja stresów związanych z formą i miejscem pozwala wpaść mi w pozytywny „flow”” – twierdzi Csaba Nemeth, postawny i niezwykle doświadczony Węgier, który drugi raz z rzędu wygrał 2013 roku Bieg Siedmiu Dolin. Dodaje, że „stan wyciszenia, zjednoczenia ciała i psychiki to najbardziej pożądany stan w długim bieganiu”.
Zdaniem Geoffa Roesa, medytacja możliwa jest do osiągnięcia tylko dla biegaczy o stosunkowo wysokim poziomie wytrenowania, którzy są w stanie przez dłuższy czas „ignorować coraz silniejsze impulsy bólu i doskonale znają swój organizm”. Ale i w trudniejszych momentach elementy praktyk medytacyjnych przychodzą w sukurs: „Przewijam przez głowę słowa klucze: dasz radę, jesteś silny, skończysz to – prosta, ale skuteczna mantra towarzyszyła mi w wielu kryzysowych chwilach” – opowiada Konrad Ciuraszkiewicz, regularnie meldujący się w czubie ultras o rajdowej proweniencji. Dla Ewy Majer wyświechtany zwrot „dam radę” to sposób na parcie do przodu, nawet gdy w krzakach buszuje niedźwiedź: „Środek drugiej nocy, jestem sama w środku lasu, nie ma oznaczeń, jakaś zwierzyna wielgachna szumi po krzakach. Widziałam tylko dwa gigantyczne, świecące ślepia. Stoję wryta w ziemię, bo zwierzyna potężna i idzie ospale, powoli. Powtarzam do siebie: dam radę, dam radę. Mija moment wieczności i ruszam”.
„Sakramencko daję dupy z takim tempem, ślimaczę się jak rozlazła świnia. Wzdycham i rzężę. Co ja tu w ogóle robię?” – mój inicjacyjny bieg ultra miał właśnie taki mentalny obraz. Już w kilka godzin po starcie kląłem pod nosem w stronę pnących się na horyzoncie pagórów, kamulców na ścieżce i własnej kondycji. Pierwszy kryzys przyszedł niezwykle szybko i polegał na zasypywaniu głowy idiotycznymi kalkulacjami: „za trzy kilometry przepak, jak tam dotrę za godzinę to nie idę dalej, jak wcześniej, to jeszcze się zastanowię”. Moja głowa mówi mi, że nie chce tu być i żebym lepiej jej posłuchał, bo organizm już dawno ma dość.
Podejście taktyczno-matematyczne to inherentna część ultramaratońskich prymycji: „Czy moje tempo jest dobre? Kto jest przede mną? Jak daleko? Kiedy następny punkt? Głowa cały czas podpowiadała, że biegnę za wolno” – wspomina swój pierwszy ultramaraton Marek Woźniczka, doświadczony rajdowiec. Podobny taśmociąg numerków, nazw, odległości przewija się w wielu relacjach: „Już po kilku godzinach włącza mi się w głowie kalkulator. Zaczynam liczyć tempa, jak szybko ukończę etap, na jaki wynik mam szansę, a na jaki nie. Nie lubię się na tym skupiać, stresuje mnie to. Odczuwam przez to zawód, gdy np. okaże się, że nie mam szans na określony wynik” – potwierdza Rafał Niedźwiedziński, zawodnik teamu inov-8.
Podobną taktykę przyjmuje Sabina Giełzak, jedna z najbardziej utytułowanych ultrasek na orientację, koleżanka Rafała z zespołu: „Na długich biegach czas zajmuję sobie liczeniem. Przeliczam swoje dotychczasowe tempo, tempo docelowe na mecie, czas potrzebny na dotarcie na metę w aktualnym tempie. Staram się skupiać na tym, co dzieje się w aktualnym momencie, stale zastanawiać się, co tu i teraz mogę zrobić, żeby wynik był jak najlepszy”. O ile moje podejście, pełne desperacji i braku doświadczenia, szukało w liczbach punktu zaczepienia, o tyle Sabina kalkuluje, by w trakcie biegu wprowadzać korekty tempa i… gonić jeszcze mocniej. Podobnie do biegów ultra podchodzi czołowy polski ultramaratończyk, Marcin Świerc: „Skupiam się na osiągnięciu zaplanowanego na dany bieg celu – mam precyzyjnie zaplanowane poszczególne etapy i staram się tego trzymać, kontrolując zarówno czasy poszczególnych odcinków, analizując własne samopoczucie i obserwując konkurencję. To wypełnia głowę od startu do mety. Inne, zaprzątające psychikę myśli, wyłączam”.
„Nie mogłem wykrzesać z siebie słowa. Głowa puchła od bólowych bodźców zmasakrowanych stóp, zerwanej łydki, skurczonego żołądka, a przecież do mety tak daleko” – dla Timothy’ego Olsona, dwukrotnego zwycięzcy amerykańskich igrzysk ultra Western States 100, start w Ultra Trail du Mont Blanc 2013 był doświadczeniem skrajnej ekspozycji na cierpienie przez wiele godzin. „Pierwszy raz w życiu doświadczyłem długich kilometrów wyciętych kompletnie z pamięci. Głowa zasnuta była mgłą bólu” – dodaje Olson, opisując doświadczenie dla wielu ultrasów uniwersalne. Zwłaszcza dla tych startujących w imprezach trwających ponad dobę. „To już 100 kilometrów przebiegłam? Kurcze, ale zleciało. Noc, dzień, znowu noc. Nic nie pamiętam,chyba spałam podczas biegu albo znów myślami byłam w innym miejscu. Dopiero w okolicach 200. kilometra, w środku nocy jestem głową znowu na trasie” – wspomina Ewa Majer.
Gdy Ewa ścigała się jak równy z równym z Maćkiem Więckiem, od kilku godzin na mecie 150-kilometrowej trasy był Artur Kurek, wielokrotny uczestnik Mistrzostw Świata w Rajdach Przygodowych, obecnie triatlonista i mocny ultras. Wspomina, że niezwykle często łapał się na „białych plamach w mózgu, jakbym o niczym nie myślał, automatycznie idąc do przodu”. Odcięcie przepływu myśli przez głowę to jeden z wielu objawów clue biegów ultra – walki z kryzysami. Nie sposób wszak przebiec tak długiego dystansu w formie zbliżonej do ulicznej dyszki czy nawet maratonu. Kryzysy fizyczne i psychiczne są dla ultramaratończyków chlebem powszednim, ba – ich pokonywanie stanowi unikalny sens tego, wydawałoby się masochistycznego, sportu.
Jak mentalnie ultrasi walczą z kryzysami? „Zaciskając zęby – to proste. Choć mnie w trudnych momentach włącza się element analizy. Czemu kryzys akurat teraz? Za szybko poszedłem początek? Co zrobiłem źle?” – wspomina swój ciężki kryzys na 65. kilometrze trasy Chudego Wawrzyńca Marek Woźniczka, kiedy w krótkim odstępie czasu wyprzedziło go kilkoro zawodników. Timothy Olson, wygrywając Western States, pokonywał trudne momenty, rozmawiając ze sobą i odnosząc się do przeszłych doświadczeń:„Po to tu przyjechałem, doskonale wiedząc, że przyjdzie moment załamania, bólu i braku nadziei. Ale wiem też, że za godzinę, dwie, może trzy będzie lepiej”. Podobnie do przełamywania kryzysów podchodzi Konrad Ciuraszkiewicz: „Pokonując kolejne kilometry Tor des Geants, kolejne kryzysy, niedospanie, ból nóg, stóp, całego ciała starałem się szukać pozytywów w pamięci przeszłych zawodów. Wtedy dawałem radę, wtedy bolało, ale przemogłem to”.
Czasami kryzysy to nic innego jak mocowanie się w klinczu z bolącym organizmem: „Niestety na kryzysy reaguję dosyć histerycznie i albo chcę zejść z trasy, albo obiecuję sobie, że to już na pewno moje ostatnie zawody. Potem sobie uzmysławiam, że nie mam żadnego powodu do zejścia z trasy. Wiem, że gdybym zrezygnowała z zawodów, to byłoby mi głupio przed samą sobą, że nie potrafiłam wziąć się w garść, że jechałam na te zawody taki kawał drogi, że tyle trenowałam zupełnie bez sensu” – wspomina Sabina Giełzak. Kryzysów, jak się okazuję, można też uniknąć: „Gdy ranga zawodów zobowiązuje, gdy się chce prześcignąć świat, gdy biegnie przed tobą Kilian Jornet, Timothy Olsen, Sage Canaday czy Cameron Clayton, to niesie samoistnie, bo czujesz, że jesteś w stanie wejść z nimi w otwartą i równą rywalizację. Transvulcanię 2013 przebiegłem bez kryzysów” – opowiada Marcin Świerc, który startem na Isla de La Palma potwierdził aspiracje do czołówki światowego ultra.
O czym myślą zawodnicy, gdy osiągają metę? „O tym, że to ostanie moje zawody i nigdy więcej!” – uniwersalnie odpowiadają Giełzak, Niedźwiedziński, Woźniczka. Euforia ukończenia wielogodzinnej katorgi na krótki moment neutralizuje skołatane ciało, ale prędzej czy później organizm odbiera zaciągnięty na trasie dług. Długie dni z bolesnością nóg to standardowy skutek zabawy w ultra. Niemniej jednak czas zaciera bolesne momenty, na gruncie których ujawniają się te piękniejsze wspomnienia: „Jest 70. kilometr, a ja mogę biec tak szybko. Myślę, że fajne to miejsce, piękny szlak wije się leśną granią, odsłaniając co rusz fantastyczne widoki. Niesie mnie myśl, że mogę tak dużo” – to przez pryzmat takich momentów Marek Woźniczka wspominać będzie start w Chudym Wawrzyńcu. Dla Konrada Ciuraszkiewicza te krótkie chwile uniesień stanowią o istocie ultra: „Rześki świt na kolejnej alpejskiej przełęczy, gdy chmury kotłują się w dole, czy bajecznie rozgwieżdżone niebo nad Babią Górą, to chwile, których w ultra poszukuję i dla których jestem gotów cierpieć”.
Na dłuższą metę ultrasi wychodzą z zawodów wzmocnieni – psychicznie i fizycznie. „Świadomość własnego ciała, jako metody poruszania się w długim okresie, przez trudny, górski, ale piękny teren pozwala mi z większym spokojem i pewnością siebie radzić sobie z życiem codziennym” – twierdzi Geoff Roes. Skala doświadczeń ultarmaratońskich stanowi o wyjątkowości tej dyscypliny – część ultrasów medytuje, inni gorączkowo łatają fizyczny rozpad algorytmiką, jeszcze inni wędrują myślami po odległych miejscach, obiecując zbolałemu ciału kojące przyjemności, wreszcie są i tacy, którzy w ogniu wielogodzinnej rywalizacji resetują umysł z codziennej rutyny. A przecież powyższe ultramaratońskie przypadki ledwie dotykają skorupy tej wielkiej umysłowej przygody o wielkich liczbach. Wszak każdy z zawodników niesie indywidualną opowieść.
Łączy ich jedno – już kilka dni po Biegu Siedmiu Dolin, zawodów Beskidy Ultra Trail, Transvulcanii czy innej imprezie, jeszcze z obolałymi nogami, zasiedli do komputera, wyszukując kolejnej okazji do fizycznego i psychicznego sponiewierania się na biegu ultra.
Andrzej Brandt, “Agonia ciała i triumf psychiki”. Bieganie listopad 2013