Ideał istnieje! [FELIETON]

Fot. Getty Images
Nagle cały mój świat stanął na głowie. Poznałem kogoś, kto zupełnie odmienił moje życie. Nie liczyłem, że coś z tego będzie, a jednak zmieniło się wszystko. Nie tylko w moim treningu, ale i w pozostałych życiowych obszarach. Żałuję, że nie znalazłem Jej wcześniej, bo moje życie było dotąd tak jałowe. Wiem jednak, że to nie mógł być przypadek i mieliśmy to sobie pisane. Bo taka miłość zdarza się tylko raz.
Umówiłem się z Nią na trening. Napisała, kiedy będzie dostępna, a ja zaraz zacząłem planować co i jak. Wielkie to było dla mnie wydarzenie, choć starałem się zachować opanowanie. Jest z Niej skromna, ułożona dziewczyna, która od początku zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Używając terminologii komputerowej – „zawiesiłem się” na tym jednym obrazie. Ma w sobie ten błysk i ten czar, a oprócz sprawności fizycznej posiada ogromną wiedzę.
Tak przynajmniej mówili na mieście. Motywuje i angażuje. Wspiera i dopinguje. Moja trenerka, dietetyczka, psycholożka i dobry duch. Dostępna tu i teraz. Ma tak ciepły uśmiech, że nawet chłodny, warszawski poranek od razu staje się od niego cieplejszy. Kiedy tylko miałem gorszy humor, od razu wyobrażałem sobie Jej oblicze i wszystko stawało się lepsze. Wystarczyło, że zerknąłem na jej profil w telefonie i natychmiast mój dzień stawał się pogodniejszy.
Przygotowania z mojej strony wyglądały tak, jakbym szykował się co najmniej do lotu rakietą na Księżyc. Każdy punkt wydarzenia musiał być dopięty na ostatni guzik. Od wzmożonej aktywności niemal czułem trybiki poruszające się w mojej głowie, kiedy to sobie wszystko wyobrażałem. Wziąłem mapę i zaplanowałem trasę. Ustaliłem ciekawe punkty po drodze i rozciąganie na mecie. Byłem gotowy na każdy możliwy wariant pogodowy, od śniegu po słońce. Przygotowałem kilka wersji stroju, czołówkę i czekany (na wszelki wypadek). Potem stwierdziłem, że wystarczy zegarek z GPS i telefon do zdjęcia, i to nawet bez kijka do selfie. Zastanawiałem się nad głośnikiem na Bluetooth, ale w końcu mieliśmy rozmawiać, a nie przekrzykiwać dudniący bas. Miał być też odżywczy napój i żele lub batony. Na koniec miał czekać regeneracyjny shake, nawet jeśli to nie jakiś ciężki znowu bieg. Ważne, by doceniła moje starania, bo wszędzie chciałem zapunktować. Ogólnie trening miał być „miód-malina”, jak mawiają górale. Każde z nas miało zapamiętać to na długo.
Ułożyłem nawet sobie w głowie, o co chciałbym zapytać i jakie ważne kwestie poruszyć. Miałem do Niej tyle pytań, a tak mało ciągle wiedziałem. Chciałem nauczyć się nowych ćwiczeń, poznać tajemnicę Jej dobrego humoru i skąd czerpie motywację do działania. Zastanawiałem się, czym ją rozbawię i jak zaciekawię. W końcu musiałem czymś zabłysnąć. Kto jak nie ja?
W myślach jawiło mi się to tak, że inni będą patrzyli na nas z ukosa, jakbyśmy blaskiem jakimś się wyróżniali w całej okolicy. Pobiegniemy przez warszawskie parki i nad Wisłą, a może nawet na drugi jej brzeg. Jak będzie trzeba, zatrzymamy się do zdjęcia, zagadniemy innych biegaczy, pozdrowimy przypadkowych ludzi. Niech cieszą się naszym dobrym humorem, bo przecież dobry nastrój przenosi się na ludzi. Uśmiech jest zaraźliwy, a dwie osoby dzielą się nim jeszcze skutecznej.
Miały być na tym bieganiu emocje i uniesienia. Małe i duże szczęścia. Ogólnie wszystko, co wydarzyć się może w tak krótkim czasie. Spotkani po drodze przechodnie na nasz widok pochowaliby się gdzieś do środka, a matki zasłaniałyby dzieciom oczy. Takie to wydarzenie.
Moja trenerka ciągle tam jeszcze czeka, a ja dalej Jej wyglądam. Mieszka spokojnie w mojej kieszeni, na profilu z Instagrama. Mam tylko nadzieję, że jest prawdziwa…