Ludzie > Historie biegaczy > Ludzie > Polecane
„Nogi wolę umięśnione niż po prostu tłuste”. Rozmowa z Anną Pawłowską-Pojawą
Anna Pawłowska-Pojawa w różowej koszulce. 35. Maraton Warszawski. Fot. Andrzej Chomczyk www.sztukakadru.pl
Jak wyglądało bieganie dziesięć lat temu? Czym różni się bieganie damskie od męskiego i czy kobiety mają lepiej czy gorzej? Te i inne pytania zadaliśmy Annie Pawłowskiej-Pojawie. Biegaczce, felietonistce, blogerce, świeżo upieczonej mamie i autorce książki „Bieganie. Kobieca strona mocy”.
Aniu, zaczęłaś biegać dziesięć lat temu, sporo się przez ten czas zmieniło. Dziś bieganie jest popularne, ale wtedy z biegaczy jeszcze się podśmiewano. Jak to się u Ciebie zaczęło? Dlaczego zaczęłaś biegać?
Zaczęłam, jak pewnie większość kobiet, z powodu sylwetki. I z powodu dopasowanych dżinsów. Zbyt dopasowanych. Miałam 30 lat i pomyślałam: znowu dieta? A może by tak coś ze sobą zrobić? Bieganie wydawało się najprostsze.
A pamiętasz swój pierwszy trening?
Raczej pierwsze wyjście z domu „na bieganie”. Bo trudno to nazwać treningiem. Po prostu ubrana w dres i jakieś sportowe buty (na pewno niebiegowe) wszyłam i ruszyłam z kopyta przed siebie. I tak biegłam do najbliższych świateł, na których na szczęście było czerwone, więc mogłam się zatrzymać. O mało nie wyzionęłam ducha, byłam czerwona jak burak i sapałam jak lokomotywa. I przez kilka tygodni tak biegałam – za każdy razem ten moment przystanięcia na wypluwanie płuc wypadał nieco dalej niż poprzednim razem. Natomiast na „treningi” zaczęłam wychodzić kilka miesięcy później, kiedy już w planie pojawił się… półmaraton. O ile regularne wychodzenie i truchtanie cały czas w jednym tempie można nazwać treningiem. Ale pojawiła się pewna regularność w tym moim bieganiu. I tak już zostało.
Półmaraton? To od niego zaczęła się Twoja historia startów w zawodach?
Nie. Mój pierwszy bieg/start w zawodach to był Run Warsaw w 2006 roku, jeden z pierwszych tak masowych biegów w Polsce, druga edycja. Pamiętam go doskonale. Dystans wynosił 5 km. Przebiegłam jakieś 2/3 trasy, ale zakochałam się w biegach masowych.
To jak wyglądał wtedy świat biegacza, kiedy Ty zaczynałaś? Biegów była pewnie garstka, biegowe środowisko było małe, więc się znało, nie było dedykowanych sklepów… Kobiet było chyba jak na lekarstwo… I pewnie reakcje przechodniów były niezbyt miłe?
Był ten świat o wiele bardziej siermiężny i prosty, ale jakiś taki… bardziej ludzki i przyjacielski. W Warszawie rozgrywany regularnie był jeden cykl biegów, Grand Prix na Kabatach, w którym startowało ok. 200 osób i w zasadzie wszyscy się znali. Na zawody jeździło się prawie po całej Polsce, żeby częściej startować i w zasadzie była gwarancja, że na zawodach spotkamy wszystkich znajomych. Dzisiaj, kiedy w jeden weekend tylko w Warszawie potrafi się odbywać 6-10 imprez biegowych, trudno spotkać znajomych. I właściwie nie trzeba się daleko ruszać, żeby co tydzień startować. Kobiet w tym bieganiu było niewiele, jakieś 8-9 procent, pamiętam takie statystyki. To miało tę zaletę, że panowie nas trochę hołubili, szybko zdobywałyśmy znajomych i przyjaciół. Stosunkowo łatwiej było tez trafić na podium podczas zawodów, a to miało dodatkowy walor motywujący. O specjalnych sklepach dla biegaczy to można było co najwyżej poczytać, u nas dobrze było trafić na półkę z butami biegowymi w sklepie ogólno sportowym. Kupowało się to co było, bez grymaszenia i przebierania, głównie takie białe paskudne buty w jakieś kolorowe paski, dzisiaj już takich prawie nie ma. A pamiętam jak sobie przywiozłam z Berlina spódniczkę – to była chyba pierwsza spódniczka na biegowych trasach, na pewno jedna z pierwszych…
A reakcje przechodniów…. No cóż, one zmieniły się najmniej. Tylko teraz może występują z mniejszą częstotliwością. Nigdy na nie zwracałam uwagi prawdę powiedziawszy.
Dlaczego zaczęłaś startować? Kobiety nadal niezbyt chętnie biorą udział w imprezach.
Tak, pań jest coraz więcej na biegowych ścieżkach, ale nadal na zawodach stanowimy mniejszość. Ja właściwie zaczęłam swoją przygodę z bieganiem od startów – od tego Run Warsaw, potem przyszły Kabaty… Był moment, że biegałam tylko na zawodach, a w tygodniu kręciłam codziennie kwadrans na orbitreku. A zawody to była okazja do sprawdzenia się. Potem zaczęłam poznawać biegaczy. Okazali się bardzo pozytywnymi ludźmi, a zawody miały przede wszystkim walor towarzyski, sportowy był gdzieś w tle. I tak zostałam wciągnięta, że ani się obejrzałam, a już mnie było wszędzie pełno, a zawody zaczęły wyznaczać nam rytm życia i rodzinny kalendarz. Zresztą, przez zawody, żeby na nie dojeżdżać, odświeżyłam prawo jazdy i kupiłam samochód. Pierwsza samodzielna jazda była właśnie na bieg… Zabłądziłam zresztą wtedy, dojechałam na ostatnia chwilę, ale zdążyłam wystartować.
Gratulacje! Świetna motywacja. Powiedziałaś, że kobiety były trochę hołubione. Ale czy to oznacza, że biegającej kobiecie było łatwo? Czy spotykała się z szacunkiem czy raczej słyszała: nie biegaj bo będziesz mieć nogi jak koń? Taka ładna dziewczyna, a biega?
I łatwo, i niełatwo zarazem. O nogach słyszałam, że będę mieć umięśnione. Ale zawsze odpowiadałam, że wolę umięśnione niż po prostu tłuste. A specjalnie szczupłych nóg nigdy nie miałam. Łatwo było o tyle, że zawsze mogłam liczyć na wsparcie kolegów, a później na to najważniejsze – wsparcie męża. I jego pomoc w domu. Zresztą, na to mogę liczyć do dzisiaj. Teraz, kiedy mamy w domu małe dziecko, to mąż rano zabiera synka i mówi, że teraz mam iść biegać. Dzięki temu wracam do sportu i coraz bardziej się rozkręcam. A to mi daje napęd i energię do innych rzeczy.
Niedawno na rynek trafiła Twoja książka „Bieganie. Kobieca strona mocy”. Dlatego Cię tak o to babskie bieganie podpytuję. Dla kogo jest Twoja książka? Jak byś określiła profil swojej czytelniczki?
To książka dla początkujących biegaczek albo dla tych, które dopiero myślą o rozpoczęciu przygody z bieganiem. Ale także dla tych pań, które biegają dla siebie i nie pojawiają się na zawodach. Dla tych, które chciałyby się sprawdzić, ale nie czują się pewnie w zdominowanym jednak przez panów polskim światku biegów masowych. To są porady absolutnie podstawowe, poradnik, w którym starałam się usystematyzować absolutne podstawy i pokazać, że nie takie to bieganie straszne… A przy okazji zwrócić uwagę na błędy, które często popełniają amatorzy czy raczej amatorki biegania….
Czy to było Twoje marzenie od lat? Prowadziłaś wszak bloga, pisałaś felietony do gazet…
Książka, o której marzę, cały czas czeka na napisanie. Pisanie to obok biegania moja druga pasja, na którą niestety ciągle brakuje czasu. Blog – to taki trochę zawór bezpieczeństwa. „Bieganie. Kobieca strona mocy” powstało z inspiracji po jednym ze startów w Samsung Irena Women’s Run, na którym zadałam sobie pytanie, czy potrzebne są specjalne biegi dla kobiet. Napisałam wtedy felieton na magazynbieganie.pl. Tak się złożyło, że jakiś czas potem pojawiła się propozycja napisania poradnika dla kobiet. I stwierdziłam, że warto spróbować, bo taki poradnik jest potrzebny – tak jak był potrzebny 10 lat temu. Może wtedy nie wystartowalibyśmy z mężem w naszym pierwszym biegu na 10 km z całym dobytkiem na plecach (nie znaliśmy słowa „depozyt”)…
A czy coś się zmieniło w Twoim życiu po wydaniu książki?
Niewiele. Książka żyje swoim życiem. Ja od czasu do czasu o niej opowiadam – na bezpośrednich spotkaniach z czytelnikami albo w radiu czy w prasie. Jednak opowiadając o niej cały czas wracam do początków, a że w tej chwili przygodę z bieganiem rozpoczynam właściwie od nowa – bardzo mnie to motywuje. A, pardon. Przybyło mi też fanów na Facebooku. Ale raczej kilkudziesięciu niż kilkuset. Za to ważnych, bo dla nich, nawet jak mi się bardzo nie chce, szukam czegoś do podzielenia się.
Czy babskie bieganie według Ciebie różni się czymś od męskiego?
To strasznie trudne, bo każde stwierdzenie, które się nasuwa, jest trochę podszyte seksizmem albo stereotypami i od każdej reguły znajdziemy wyjątki. Na pewno biegamy wolniej na krótkich dystansach. Na pewno nasze bieganie, nasza dyspozycja jest powiązana z naszym cyklem menstruacyjnym. I to bodaj dwie różnice, o których możemy mówić na pewno – bo one wynikają z naszej anatomii i fizjologii. Reszta wynika głównie z uwarunkowań społecznych. I to, że rzadziej startujemy w zawodach, i to, że traktujemy to nasze bieganie bardziej rekreacyjnie – przy czym to ostatnie bardzo się zmienia w ostatnim czasie, coraz więcej pań traktuje tę pasję w kategoriach sportowych, coraz częściej się ścigamy.
Jesteś świeżo upieczoną mamą, czy to przyniosło totalny przewrót w Twoim życiu?
O tak. Śmieję się, że moich dwoje dzieci przyszło na świat niemal w jednym czasie – synek w końcu grudnia, książka – w styczniu. I zdecydowanie to syn wywrócił mi życie do góry nogami. A książka i choćby to, że muszę o niej czasami gdzieś poopowiadać, pomogło mi powoli odzyskać kontrolę nad rzeczywistością. Biegać powoli zaczęłam miesiąc po porodzie, więcej – po połogu, czyli po 6 tygodniach i kontroli u lekarza. Nowe początki były potwornie trudne, bo biegałam bardzo wolno, dużo, dużo wolniej niż przed ciążą. Ale z tygodnia na tydzień jest coraz lepiej. Teraz mam małą tremę przed pierwszym startem – 11. PZU półmaratonem Warszawskim*, ale nie robię żadnych założeń czasowych. Chcę tylko dobiec do mety – a to powinno się udać. Trzymajcie kciuki!
*Rozmowa miała miejsce jeszcze przed 11. PZU Półmaratonem Warszawskim. Ania bez problemu przebiegła dystans meldując się na mecie po 2 godzinach i 3 minutach. A kciuki trzymaliśmy bardzo mocno.
Fot. Facebook.com/AnnaPawlowska/Pojawa
O powrocie do biegania po ciąży możecie przeczytać na blogu Ani Pawłowskiej-Pojawy. Polecamy!
Zachęcamy także do słuchania naszego podcastowego cyklu „Czy tu się biega?”.