Blogi > Blogi > Magda Ostrowska-Dołęgowska
Pożegnanie jesieni na Indian Peaks w Kolorado
W drodze powrotnej nad jezioro Isabelle z Shoshoni Peak. Fot. Krzysztof Dołęgowski
Rozbijanie skorupki jajka o skałę, za którą siedzi się chroniąc przez mroźnym, listopadowym wiatrem to prawdziwa abstrakcja. Obieranie go w rękawiczkach, trochę zgrabiałymi rękami to również sytuacja niecodzienna. Ale cóż to za radość doświadczyć takiej uczty na grubo ponad 3500 metrów n.p.m., patrząc jak na szczyty dookoła pada śnieg, a jezioro w dolinie błyszczy od słońca. – Dobra, chowaj skorupki Krzysiu, trzeba lecieć. Kto ostatni nad jeziorem ten zmywa po obiedzie!
Indian Peaks – szczyty wznoszące się ponad jeziorem Lake Isabelle w Górach Skalistych, dzieli od Boulder jakaś godzina jazdy. Na początku listopada zwykle otulają się już pierzynką ze śniegu. Na górze wiatr wyje gniewnie, a w dole jeziora ścina lód. – Chyba mamy ostatnią okazję na wysokie góry – powiedział mi Krzysiek w pierwszy weekend listopada. – W niedzielę wieczorem ma zacząć padać śnieg.
Wycieczka na Arapaho Glacier Trail. Fot. Krzysztof Dołęgowski
W weekend postanowiliśmy zatem wziąć wolne od pisania książki. W sobotę obraliśmy jako cel szlak Arapaho Glacier, wznoszący się łagodnie na niemal 4000 m, z widokami na Silver Lake, Goose Lake i Triple Lakes. Dzień był ładny i słoneczny ale walka z powtornie zimnym wiatrem na otwartej przestrzeni umęczyła mnie bardzo. Jeszcze chwilę i zmieiłabym się w lodową figurkę, którą trzeba by było znieść ostrożnie, dbając żeby nie ukruszyć rąk i nóg. Na szczęście bieg w dół rozgrzał nas trochę, a wariant „na skuśkę” przez las z powalonymi drzewami dodał wycieczce trochę pikanterii. Wracaliśmy przez urocze małe jeziorka Rainbow Lakes. Wychynęliśmy z lasu jak dzika zwierzyna, wprawiając w zakłopotanie grupkę turystów. Dopiero na drobniutkich ścieżkach między jeziorkami odtajałam w pełni. – Jutro szykuję się na oblężenie! – zapowiedziałam. – Biorę puchówkę i wełnianą czapkę. A, i bierzemy dużo jedzenia!
Rainbow Lakes. Fot. Krzysztof Dołęgowski
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Nederland, miasteczku, które mogłabym nazwać odpowiednikiem np. Rajczy u nas w Beskidach. Jest bazą wypadową w pobliskie góry, do Boulder jest ok. 25 km. Ale jak poczytałam o Nederland w Wikipedii, to porównanie do Rajczy wydało mi się jednak mało adekwatne. Miasteczko ma 1445 mieszkańców. A wśród nich – Kathy Butler – biegaczkę długodystansową, która startowała na igrzyskach w Atlancie, Timothy’ego Duggana i Iana MacGregora – zawodowych kolarzy szosowych i Ann Trombley – też kolarkę i olimpijkę. Pooglądaliśmy klasyczne amerykańskie knajpki i poszliśmy do marketu zrobić zakupy. Oczywiście – przy kasie – czasopismo „Trail Runner” i „Gluten Free Receipes”, dużo karteczek z napisem „Organic”. Kupiliśmy trochę smakołyków. Między innymi gorzką czekoladę z kandyzowanym imbirem. Cudo. – O, jajka weźmy, to sobie ugotujemy na jutro na wycieczkę – powiedział Krzysiek. – I będziemy sobie jajka skubać? W górach? – zrobiłam duże oczy. Ale pomysł mi się spodobał. W końcu nasi idole – Bob Graham i Joss Naylor właśnie na tym opierali swoją górską dietę.
Isabelle Lake, w prawo prowadzi szlak na Pawnee Pass. W tle widać Indian Peaks. Fot. Krzysztof Dołęgowski
Następnego ranka jajka podskakiwały raźnie w garnku, a ja szykowałam się na oblężenie. Kości jeszcze pamiętały stan głębokiego zmrożenia. – Ma być zimniej niż wczoraj i wiatr trochę mocniejszy – nie pocieszył mnie mąż. A plan na wycieczkę był bardzo ambitny. Mieliśmy wystartować z początku szlaku do Isabele Lake, nad którym byliśmy na początku naszego pobytu w Kolorado. A dalej – przez Pawnee Pass na Shoshoni Peak przez Apache Peak do Navajo Peak i ku Niwot Ridge Trail ładnym długim grzbietem do samochodu.
Pierwszy error powitał nas przy zamkniętej bramie na drodze, którą jeszcze na początku października dojechaliśmy do początku szlaku do Isabele Lake. – Hm… Jakieś 5 dodatkowych kilometrów – powiedział Krzysiek oglądają mapę. – Szosą. – No dobra. Cóż było robić. Poszliśmy.
Fot. Krzysztof Dołęgowski
Cieszę się, że ten nasz wyjazd do Kolorado przypadł na okres roztrenowania. Oczywiście wiele można by tu było skorzystać na porządnych treningach na wysokości. Ale jednak kompletny brak chęci napinania się sprawiał, że mogliśmy cieszyć się słońcem, spacerować i rozmawiać. Snuć plany na przyszły sezon i dyskutować o książce. Nad jezioro Isabele dotarliśmy całkiem szybko. Cieszyłam się z wełnianej czapki, którą dostałam na urodziny. Grzała teraz dobrze moją głowę i uszy.
Fot. Krzysztof Dołęgowski
Pięliśmy się do góry w chłodny poranek, czasem gramoląc się przez zmrożony śnieg sięgający prawie kolan. Ktoś szedł przed nami więc wystarczyło wpasowywać nogi w dziury po jego krokach. Mimo że mieszkamy na ponad 2000 od miesiąca, moje płuca nadal łapczywie zasysają powietrze. Wyraźnie to czuję gdy wychodzę ponad 3500 metrów n. p. m. Na Pawnee Pass poznaliśmy dwójkę ludzi, po których tropach szliśmy. Oni się stąd szybciutko zwijali – Zimno i tam już dalej nie ma gdzie iść – powiedzieli. Zobaczyliśmy tablicę informującą, że tu przebiega dział wód, woda z jednej strony gór znajdzie się w końcu w Atlantyku, a z drugiej w Pacyfiku.
Zaczęliśmy wspinaczkę po wielkich głazach na główny grzbiet. Nad głowami mieliśmy słońce, ale jak zbliżaliśmy się do krawędzi hałas robił się jak na autostradzie. Wiatr nie pozwalał ustać prosto. Chowaliśmy się więc za grzbietem, czasem brodząc w śniegu, czasem przeskakując przez kamienie. Shoshoni Peak był na wyciągnięcie ręki.
Idziemy na Shoshoni Peak. Powoli pogoda zaczyna się zmieniać. Fot. Magda Ostrowska-Dołęgowska
– O! Jaka chmura za Tobą! Zrobię Ci fotę, czekaj! – krzyknęłam do Krzyśka. Jego mina jednak nie była entuzjastyczna, obserwował coś ze zmarszczonym czołem za moimi plecami. Obejrzałam się. Biel przesłaniała już grzbiet, po którym chwilę wcześniej szliśmy. Właściwie tylko wierzchołek nie tonął jeszcze w chmurze. – Dobra to chodźmy na górę i spadajmy – zakomenderował mój mąż i wgramolił się na skałę wieńczącą górę, na wysokości 3952 m. – Ale tak jak przyszliśmy? Nie chcemy iść dalej – zapytałam trochę przekrzykując się z wiatrem. – Nie, wolałbym nie. Nie wiemy co tam jest a z daleka wyglądało na zębatą grań. No chyba, że będziesz mnie bardzo przekonywać.
Krzysiek gramoli się na Shoshoni Peak. Fot. Magda Ostrowska-Dołęgowska
Nie przekonywałam. Gdy zaczęliśmy schodzić nie było widać nic prócz kamieni do jakichś 3 m przed naszymi nogami. Szliśmy czujnie, tym razem trzymając się ściśle grzbietu, żeby niczego nie pomylić i nie zacząć schodzić za nisko. Bo tam robiło się stromo i było dużo zlodowaciałego śniegu. Pogoda zrobiła się karkonoska. Krzysiek zmienił się w dziadka mroza, a ja pokryłam się szronem, przypominając pączka w lukrze. W dodatku poczułam na policzkach kryształki lodu uderzające o moją skórę. – Ty patrz! Śnieg pada! – krzyknęłam. To był pierwszy zimny całus od cioci Zimy. Gdy po omacku doszliśmy do tablicy na Pawnee Pass odetchnęliśmy. Teraz będzie można biec. Rozgrzejemy się.
Pawnee Pass. Tak wyglądała gdy widzieliśmy ją po raz pierwszy. Fot. Magda Ostrowska-Dołęgowska
Trudno ustać prosto na wietrze. Idziemy grzbietem a wokół gęstnieją chmury. Fot. Krzysztof Dołęgowski
Fot. Krzysztof Dołęgowski
Szybko traciliśmy wysokość, zostawiając za sobą skaliste szczyty i padający w nich śnieg. Robiło się też mniej wietrznie, widać było, że w dole świeci słońce. Gdy patrzyliśmy na ginące w bieli góry nie żałowaliśmy, że nie poszliśmy dalej. Siedliśmy za skałą, z rewelacyjnym widokiem na jezioro i wyciągnęliśmy nasz prowiant. „Stuk, stuk” – rozbiłam skorupkę o skałę. Krzysiek się śmiał. Jajka smakowały wyśmienicie. – Jeśli napada dużo śniegu, to możliwe, że to nasza ostatnia wycieczka w wysokie góry – mówił mój mąż przeżuwając. Chłonęliśmy więc tę chwilę w milczeniu. Zebraliśmy skorupki i zbiegliśmy na dół.
Jajka smakują doskonale ponad 3500 m n.p.m. Fot. Krzysztof Dołęgowski
Wycieczka zajęła nam 7 godzin. Zrobiliśmy kawał drogi. A w domu sprawdziliśmy, że to, co chcieliśmy zrobić przechodząc granią między Shoshoni a Apache Peak nazywa się Kasparov Traverse i zawiera kilka momentów, w których lepiej mieć linę. Bo wspinaczka nie jest szczególnie trudna, ale jak spadniesz to lepiej żebyś miał pod ręką spadochron.
Góry w chmurach. Fot. Krzysztof Dołęgowski
Zachęcamy także do słuchania naszego podcastowego cyklu „Czy tu się biega?”.