Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Smutno mi
Rys. Krzysztof Dołęgowski
Niestety, w końcu do tego doszło. Jakkolwiek okrutnie by to nie brzmiało, statystycznie powinno było się to wydarzyć już jakiś czas temu. Podczas Maratonu Poznańskiego jeden z zawodników poszedł śladami Filippidesa, o jeden krok za daleko.
Okazuje się, że walka z własnymi słabościami nie jest walką tak jednostronną, jak mogłoby się wydawać. Od tego przykrego wydarzenia minęło już trochę czasu, czas najwyższy pomyśleć, czy nas – biegaczy – czegoś to faktycznie nauczyło? Przebadałeś się? Zrobiłeś próbę wysiłkową pod okiem kardiologa? Ja nie. Co gorsza, obawiam się, że nie jestem jedyny. Ludzie bez odpowiednich badań i często, co gorsza, bez przygotowania – biegali, biegają i będą biegać. Wygląda nawet na to, że choć na pozór powinno ich ubywać (nie, nie w tym sensie) – jest ich coraz więcej.
Dotarliśmy do ciekawego punktu, kiedy aktywność szeroko propagowana jako prozdrowotna przyniosła skutek zgoła przeciwny. Możliwych intepretacji takiego stanu rzeczy jest co najmniej kilka. Ja pozwolę sobie skupić się na jednej z nich. Nie znam osobiście chyba żadnego (sic!) biegacza, dla którego walory prozdrowotne biegania byłyby główną motywacją do uprawiania tego sportu. Znam kilku, dla których była to motywacja pierwotna do rozpoczęcia regularnego treningu, z upływającym czasem i kilogramami zmieniła się w inną. Równocześnie wydaje się, że odbiór społeczny biegaczy jest właśnie taki: robią to dla zdrowia. To nawet zabawne; trenuję cały rok po to, by być szybszym, sprawniejszym, lepszym – poprzez regularną pracę treningową, poprzez zwycięstwa i porażki, poprzez większą świadomość siebie i swoich ograniczeń. Trenuję, by być lepszym nie tylko biegaczem, ale i człowiekiem… A w dniu startu w maratonie i tak dowiaduję się od jakiegoś przypadkowego taksówkarza stojącego w korku – że i tak jestem tym złym. I że od maratonów się umiera.
Przy okazji nie sposób nie wspomnieć o pewnym dość istotnym wydarzeniu – dokładnie tego samego dnia, kiedy wydarzyła się tragedia w Poznaniu, w Toronto padł kolejny rekord świata. Osiemdziesięciojednoletni Ed Whitlock poprawił rekord świata w swojej kategorii wiekowej – nabiegał gładkie 3:30. Tak, to ten sam człowiek, który w wieku lat siedemdziesięciu czterech uzyskał wynik 2:54. Ten wcześniejszy rezultat robi wrażenie, nawet jeśli porównać go z osiągnięciami młodszych zawodników, np. Wesleya Paula, również rekordzisty świata w swojej grupie wiekowej, który w wieku lat dziewięciu przebiegł maraton o dwie minuty wolniej. Oczywiście – rekordy świata to zawsze ekstremalne odchylenia od normy, a dla co złośliwszych zjawiska ocierające się o patologię. Niezmiennie drażniąco pokazują one jednak, gdzie tak naprawdę leżą granice ludzkich możliwości. Bieganie może być przygodą naprawdę na całe życie. Niestety, czasem nawet o krok dłuższą. Warto o tym pamiętać.
Kulawy Pies, Smutno mi, Bieganie, grudzień 2012