Ludzie > Elita biegaczy > Ludzie
Wywiad: Olga Kalendarova-Ochal
Olga Kalendarova-Ochal. Ukrainka, urodzona w roku 1985. Od 2008 r. żona Pawła Ochala – czołowego polskiego maratończyka. Wraz z mężem mieszka w Bydgoszczy. W 2010 roku pobiegła w maratonie 2:33:05 w Wiedniu, jesienią 2:33:47 w Warszawie.
Ma na koncie bardzo dużą liczbę zwycięstw w biegach ulicznych w Polsce. Bez przynależności klubowej. Jej rodzinnym miastem jest Winnica, leżąca 450 km od granicy z Polską. Trenuje pod okiem czołowego ukraińskiego długodystansowca Aleksandra Kuzina.
Olga, co w Twoim życiu oznacza data 23 maja 2011?
– To będzie trzecia rocznica mojego ślubu.
A co będzie dzień później?
– A dzień później składam wniosek o zmianę obywatelstwa i mam nadzieję, że już niedługo będę Polką!
Chcesz biegać dla Polski?
– Tak. Dobrze się tu czuję i już od dłuższego czasu wiem, że moje przyszłe losy związane są z tym krajem.
Opowiedz nam o swoim pierwszym kontakcie z Polską.
– Pamiętam bus. Kolega powiedział, że są fajne starty w Polsce, że można zarobić. Miałam 21 lat, przyjeżdżamy do Hrubieszowa, sala gimnastyczna, a kolega organizujący wycieczkę mówi, że jutro start i że tu będziemy spali – dwójka chłopaków i ja.
Na całą tą salę była was trójka?
– No tak. A sala duża, gimnastyczna, w szkole. No to się kładziemy na karimatach, przykryliśmy się kurteczkami i śpimy. Rano budzimy się – a na sali pełno ludzi, za taką siatką wiszącą za bramką. Bo sala była blisko startu i na sali była przebieralnia i biegacze przyszli przygotować się do startu.
Szok?
– Szok, u mnie oczy były kwadratowe. Z tego wyjazdu najbardziej pamiętam ten nocleg na sali i tych ludzi kłębiących mi się nad głową tuż po przebudzeniu. Ale wygrałam.
A pamiętasz, jaka była nagroda?
– 800 złotych.
To dużo?
– Nieźle. A już na to, co w tamtym czasie można było zarobić na Ukrainie w biegu, to był majątek, bo wtedy nie było takich nagród w ukraińskich zawodach. To był tak naprawdę mój pierwszy start komercyjny w życiu. Nie liczę tych na Ukrainie, na których dostawało się dietę 10-20 hrywien, czyli 5-10 złotych.
Ty wtedy normalnie trenowałaś w klubie.
– Tak, nieźle mi szło, startowałam w mistrzostwach Ukrainy, nawet kilka razy miałam jechać na mistrzostwa Europy czy świata, ale trener był nie ten co trzeba i nic z tego nie wyszło.
To jak to jest? Masz klub, na startach nie zarabiasz, bo nie ma nagród. Więc co Ci daje taki klub?
– Najpierw jakiś sprzęt, buty, koszulkę, no i dostęp do trenera. A jak byłam w szóstce na mistrzostwach Ukrainy, to dostawałam klubowe stypendium. Nieduże, ale mieszkałam u mamy, ona mnie karmiła, potrzeby miałam niewielkie, dostawałam pieniądze z funduszu alimentacyjnego od państwa, bo nie miałam taty i tak jakoś sobie radziłam.
A mama była za tym, żebyś uprawiała sport?
– Moja mama biegała na 100 m w czasie studiów. Była dobra, wygrywała zawody akademickie i trener nawet chciał, aby została w sporcie, ale powiedziała, że musi pracować i zarabiać, przerwała treningi. I jak przyszło mi podjąć decyzję co robić i kiedy postanowiłam, że chcę być sportsmenką, to mama była przerażona. Co ty robisz – mówiła – nic z tego nie będziesz miała i jeszcze zdrowie stracisz.
A kiedy to było?
– Po tym jak skończyłam szkołę i zdobyłam zawód.
Kim jesteś z wykształcenia?
– Nauczycielką fizkultury.
Wuefistką.
– Właśnie. No i mama chciała, żebym poszła do pracy. Trafił się nawet taki pan z wojska, który załatwił mi pracę, ale to była papierkowa robota za biurkiem i na pewno nie mogłabym biegać. Potrzebowali jednak sportowca – tyle, że nie do sportu. Miałabym zabezpieczoną przyszłość, opiekę socjalną, wszystko. Ale ja akurat poznałam Pawła. No i napłakałam się po nocach, nie poszłam do tej pracy i pojechałam do Polski na starty.
Ale nie miałaś dylematu? W końcu mogłaś zapewnić sobie spokojną przyszłość.
– Na rozmowie spotkałam się z takim panem i to był typowy wojskowy. Jak mnie w czasie tej rozmowy przycisnął, to się rozpłakałam i powiedziałam, że ja chcę biegać. A on mówi: i co z tego będziesz miała? Mówię, że znam wiele osób, które uprawiają sport i dobrze z tego żyją. Taką sobie drogę wybrałam. Mama namawiała jeszcze: Ola, pomyśl, zastanów się, nie rezygnuj z tego tak łatwo. Ale ja już postanowiłam.
A jaki wtedy poziom reprezentowałaś? Bo żeby podjąć taką decyzję, to trzeba mieć pewność, że się ze sportu da utrzymać.
– Byłam mistrzynią Ukrainy na 20 km, a w Polsce wygrywałam praktycznie wszystkie starty. Akurat mieszkałam z koleżanką i ona w kółko musiała pożyczać ode mnie pieniądze. Bo ja miałam, a ona – nie. A ja zarabiałam tylko startami.
A jakie dystanse wtedy biegałaś?
– Dyszki, półmaratony, dwudziestki. Ale wtedy zaczęłam się trochę kłócić ze swoim trenerem, Olgiem Prygornickim. Po prostu mieliśmy trochę różne wizje treningu i rozwoju, ja zaczęłam sama szukać wiedzy o szkoleniu, rozmawiałam z chłopakami od maratonu, no i nasze drogi powoli zaczynały się rozchodzić. W końcu pojechałam na obóz w Kisłowodsk – to taka rosyjska mekka biegaczy – i po nim zrobiłam mistrzowską klasę sportową.
Wróćmy jeszcze na chwilę do tych startów w Polsce. Bardzo mnie ciekawi jak taki start i wyjazd wyglądają od strony logistycznej.
– Zazwyczaj dzwoni organizator – nazywał się Pomieńczuk – i mówi, że jest start. Kto chce, jedzie do niego w Równe, no i już. Dalej jedziemy jego busikiem.
A jak się z nim rozliczacie?
– Normalnie, koszty za drogę i jeszcze 10% od tego, co się wygra.
To cywilizowane warunki.
– Tak, ale u niego koszty przejazdu bywały wysokie. No i jedziemy, każdy ma swoje jedzenie, do granicy dojeżdżamy, stoimy w kolejce, czekamy.
A wiza?
– Potrzebna. W Kijowie trzeba stać w kolejce, nieraz zmoknąć, prosić i dobrze wyglądać, mieć zaproszenie i dopiero wtedy można jechać. A bywa, że konsul powie, iż da na krócej niż się chce. Ale w końcu jedziemy.
A ile się stoi na granicy?
– Najdłużej stałam jakieś 6 godzin. Oczywiście kontrola, szukanie papierosów czy innej kontrabandy – to normalne. No i kilka godzin drogi, a rano start. Przez pierwszych kilka kilometrów nie bardzo wiesz, co się dzieje, ale biegniesz ze wszystkimi. A potem to już normalna walka.
A bywało tak, że jedziecie na ten weekendowy start – i klapa? Nic się wygrało.
– U mnie nic takiego się nigdy nie wydarzyło. Kolegom owszem. Ja chyba miałam farta. Ale bywało, że przed startem mówili, że będą pieniążki, a na mecie okazywało się, że jest aparat fotograficzny.
Kiedy mama uwierzyła, że z tego sportu może coś być?
– Mama chyba do teraz nie wierzy. Oczywiście wspiera mnie, cieszy się jak wygrywam czy dobrze pobiegnę, ale i tak przez cały czas boi się tego braku stabilizacji. Niby wie, ile zarabiam, że ja w jednym starcie mogę zarobić tyle co inni przez rok, ale i tak głównie boi się o moje zdrowie.
A jakie są zarobki na Ukrainie?
Mama zarabia około dwóch tysięcy z różnymi premiami. Czyli trochę mniej niż tysiąc złotych. A babcia ma emeryturę 700 hrywien.
Kiedy poznałaś przyszłego męża?
– W 2007 r. To było w sierpniu na biegu w Jaworznie. Niewiele brakło, abym na ten bieg nie pojechała, bo był po wakacjach i przerwie. Trener sądził, że nie mam formy. Ale zrobił sprawdzian, dobrze wypadłam i powiedział: jedź. No i pojechałam. Po biegu koleżanka mówi: patrz, jaki fajny chłopak siedzi. No, fajny. Chodź, usiądziemy obok niego. Usiadłyśmy, czekamy na dekorację. Ja byłam wtedy trzecia, ale nie wiedziałam, że Paweł też biega tak szybko. Dopiero jak dekorowali mężczyzn to się okazało, że ten chłopak jest na drugim miejscu. Ale wcześniej zaczęliśmy rozmawiać. To znaczy Paweł mówił, a ja robiłam „uhm”. Wszystko rozumiałam, ale wykrztusić z siebie nie byłam w stanie ani słowa. A po biegu rozjechaliśmy się każde w swoją stronę. I ponownie spotkaliśmy się dopiero za cztery czy pięć tygodni na połóweczce w Szczecinie. Paweł się dowiedział, że jestem i wieczorem w przeddzień przyniósł kolację. Ja siedziałam z kanapkami, a on przyniósł mi prawdziwy posiłek. Mnie zatkało, a koleżanka wsunęła kolację. Paweł po dwóch słowach uciekł, a trener zaczął ze mnie żartować.
I jak, kolacja była przełomowa?
– Nie przespałam całej nocy! Emocje były duże. A nazajutrz wziął ode mnie numer telefonu. Potem spotkaliśmy się jeszcze na kolacji w Bydgoszczy, potem na biegu w Lesznie. No i tak się zaczęło. Wyjazd-marzenie – i zarobiłam, i chłopaka znalazłam.
I od razu było wiadomo, że jesteście parą?
– Prawie od razu! Bo niedługo potem Paweł zaprosił mnie do Szklarskiej, bo chcieliśmy poznać się w codziennym życiu. Bałam się tego, bo strach wyjechać z jakimś w końcu nieznanym facetem. Ufałam mu, ale się bałam. Ale koleżanka mówi: jedź, i pojechałam. I okazało się, że Paweł jest strasznie fajny i że dobrze nam razem. Potem był jeszcze start w Lubinie i wyjechałam na Ukrainę. I wtedy pojawiły się problemy. Wizowe. W konsulacie powiedzieli mi, że dadzą wizę na dziesięć dni łącznego pobytu. Czyli mam jechać na weekend na start i po biegu wracać. Tłumaczę, że tak się nie da i że taka jazda to strata sił, zdrowia i pieniędzy na podróż. Ale nikt nie chciał słuchać – dostałam wizę na dziesięć dni łącznego pobytu do końca roku. Pan zobaczył w kalendarzu pięć startów i policzył, że na każdy start wystarczą dwa dni – akurat wychodzi dziesięć. Więc żeby nie tracić tych dni wizowych, Paweł przyjechał do mnie, żeby poznać się z rodziną.
Jak go zapowiedziałaś w domu? Narzeczony? Chłopak? Kolega?
– Oj, było bardzo ciężko. Rodzice wszystko wiedzieli, ale mama pyta – jak to będzie: przyjedzie chłopak z Polski, łóżko jedno, ja na podłogę nie pójdę spać, bo mi Paweł nie da, a gościa na podłogę też nie położysz. Sytuacja bez wyjścia. Ale Paweł załatwił sprawę jedną butelką wódki. Przyjechał, przedstawił się, wyciągnął butelkę, dał ojczymowi i jakoś wszystko poszło gładko. Tym bardziej że akurat trafił na czterodniówkę – bo u nas cztery dni z rzędu urodziny babci, mamy, chrześniaka i ojca chrześniaka.
No i jak wypadła wizyta? Płakali po nim czy odetchnęli z ulgą, że wreszcie sobie pojechał?
– Po wyjeździe Pawła mama pyta: i co? Ja tam wiem, co – odpowiadam. Ale jak wam się podoba? Chłopak fajny, powiada mama, ale co dalej? Bo Paweł pojechał na obóz do Portugalii, a u mnie akurat zaczęła się ta przeprawa z pracą z wojsku. Presja była spora i nawet Paweł ją odczuwał, choć nic mu nie mówiłam. W końcu wrócił z tej Portugalii i pojechaliśmy razem na inny obóz – na Ukrainie. A jak mama zadzwoniła następnym razem, to Paweł już mi się zdążył oświadczyć. I wszystko się uspokoiło.
I łatwiej było wtedy o wizę?
– Właśnie trudniej. Był początek kwietnia, dostałam wizę do końca roku na łącznie dziesięć dni. I co – do końca roku mam się z Pawłem widzieć tylko przez dziesięć dni? No i zapadła decyzja – nie ma co czekać, bierzemy ślub, bo tak się nie da żyć. Ale okazało się, że w całej Bydgoszczy nie ma wolnych terminów na maj. Bardzo wtedy pomogli nam trener Grzegorz Stefanko wraz z żoną, którzy załatwili nam termin w Białych Błotach koło Bydgoszczy. Data ślubu – 23 maja, a wiza kończyła się 25. Urzędnik u wojewody powiedział nam, żeby przyjść zaraz po ślubie, w poniedziałek i on wtedy przedłuży mi wizę bezterminowo jako żonie obywatela Polski. No i po ślubie idziemy, a on mówi, że nie wiedział, że to wiza sportowa. Takiej nie może przedłużyć. Musi pani szybko wyjechać z Polski, bo mogą być kłopoty. No i musiałam się w dzień po ślubie spakować i wracać na Ukrainę, a tam prosić o nową wizę. Na szczęście miałam już męża Polaka, który zrobił zaproszenie dla swojej żony, przedstawił zaświadczenie, że stać go na jej utrzymanie w Polsce i kiedy z tymi dokumentami poszłam do konsulatu, urzędnik był najpierw bardzo zdziwiony, że ja znowu z tą wizą, ale gdy się dowiedział, że jesteśmy po ślubie, powiedział: witamy w Polsce! I byłam już obsługiwana bez kolejki. I wizę dostawałam na tyle, na ile chciałam.
I jaki jest teraz Twój status?
– Mieszkam na podstawie karty pobytu. Oczywiście nie jest to dokument, który się dostaje automatycznie, trzeba m.in. przejść pozytywnie przez tzw. wywiad, w czasie którego urzędnik sprawdza, czy naprawdę jesteśmy małżeństwem i zadaje każdemu z osobna mnóstwo pytań o to samo – jaką kto kawę pije, jak ma na imię babcia, kto wyłącza telewizor i tak dalej. Ale taka karta to trochę tak jak pół obywatelstwa – nie mam problemu z mieszkaniem w Polsce, podróżowaniem, pracą.
A dlaczego chcesz być Polką, a nie pozostać Ukrainką? Karta pobytu nie wystarczy?
– Po pierwsze, ja się tu bardzo dobrze czuję i już od pewnego czasu tu jest mój dom. Naprawdę czuję się tu u siebie. A po drugie, już kilka razy mogłam reprezentować Ukrainę na imprezach sportowych, a nigdy zaszczytu startu w reprezentacji nie dostąpiłam, bo zawsze okazywało się, że coś jest nie tak, że pojedzie kto inny. Nawet finansowo nie potrafili mi na Ukrainie niczego sensownego zaproponować. Miałam mieć roczne stypendium w wysokości 1500 hrywien i startować w mistrzostwach Ukrainy. A podróż kosztuje jakieś 1000 złotych. To już wolę sama utrzymywać się w Polsce. Jedyną propozycję startu w reprezentacji Ukrainy dostałam po zeszłorocznym maratonie w Wiedniu, gdzie pobiegłam 2:33. Ale to był kwiecień, a start w reprezentacji Ukrainy na mistrzostwach Europy zaproponowano mi na początku sierpnia. Gdzie tu sens? Ani się nie zdążę przygotować, ani nic. Odmówiłam i wiedziałam już wtedy, że chcę biegać dla Polski. Bo tu mieszkam i tu jest teraz mój dom. Podoba mi się tu, czuję się dobrze. Nawet po tym wiedeńskim maratonie jakiś biegacz na forum internetowym napisał, że z Polaków najlepiej wypadła Olga, bo była trzecia. I że to nie jest już Ukrainka, że jest „nasza”.
Ale przecież nie da się wymazać z życiorysu dwudziestu paru lat życia. Ukrainką będziesz tak i tak.
– Jasne, ale jak teraz przyjeżdżam na zawody, to ludzie mnie witają, pozdrawiają, uśmiechają się. Naprawdę traktują mnie jak swoją. I czuję, że mnie akceptują i lubią. To przyjemne uczucie. Język jeszcze mocno kaleczę, ale powoli się uczę. A jak jestem na treningu, to tym bardziej nie mam siły na naukę.
A znasz słowa polskiego hymnu?
– Oj, nie. Ale na pewno się nauczę, obiecuję.
Czyli jaki jest plan?
– Na 45 dni przed końcem obecnej, dwuletniej karty pobytu składamy wniosek o pobyt stały na dziesięć lat. 23 maja mamy rocznicę ślubu, a dzień później składam wniosek o przyznanie obywatelstwa, bo to jest warunek minimum trzy lata po ślubie. Nie wiem, ile czasu to zajmie, ale wojewoda obiecał, że załatwi sprawę w trybie ekspresowym. Mam nadzieję, że do końca roku będę już Polką. Urzędnik obiecał nawet, że pomoże.
I co – jaki będzie pierwszy sportowy cel w barwach Polski?
– Igrzyska w Londynie, bo na nic wcześniej nie zdążę się załapać. Trzeba mieć wynik poniżej 2:30 i już. A potem dalej rozwijać karierę jako Polka. Bo teraz to jest tak, że w Polsce nikt mi nie chce pomóc, bo jestem Ukrainką, a na Ukrainie nie pomagają, bo mieszkam w Polsce.
Liczysz na pomoc PZLA?
– Na razie mogę tylko liczyć na to, że gdybym pobiegła dobry czas w kwietniowym maratonie w Wiedniu, to PZLA zaliczy mi ten wynik jako kwalifikację. A potem chcę być po prostu traktowana jak każda inna Polka. Cudów nie oczekuję. Ale gdybym mogła choćby mieć stypendium takie jak inne polskie zawodniczki na moim poziomie, to byłoby już dużo. Bo na razie za wszystkie obozy, sprzęt i tak dalej płacę ze swojej kieszeni. I myślę, że jak będę dobrze reprezentować Polskę, to będę też dobrze traktowana.
A czemu jest tak, że polscy biegacze są generalnie słabsi niż ukraińscy? Bo logiki w tym nie znajduję, skoro na Ukrainie jest jeszcze mniej pieniędzy niż w Polsce.
– Moim zdaniem rzecz w podejściu do startu głównego. Ukraińcy mają cel – start w określonym maratonie, i szykują się w stu procentach pod niego. Nie ma startów zarobkowych po drodze, tylko trening. A w Polsce jest dużo biegów komercyjnych, w których nagrody niestety kuszą, a udział w nich przed maratonem wpływa przeważnie negatywnie na dalsze przygotowania. Na pewno wybija z rytmu treningowego. Żaden z liczących się Ukraińców – czyli takich co biegają poniżej 2:09 – nie startuje w czasie przygotowań do maratonu.
To może z ekonomicznego punktu widzenia metoda jednego startu – docelowego – jest bardziej sensowna? Nie zarabiasz po drodze, ale jak pobiegniesz w maratonie 2:09 – czy w przypadku kobiet 2:27-2:28, to jesteś królem polowania i w następnym biegu dostajesz takie startowe, o jakim nie śniłeś?
– No tak. I właśnie tak szykuję się do swojego kolejnego startu. Nie myślę o niczym innym tylko o treningu i celu – dobrym starcie w maratonie. I tak mi mówi mój trener, od pierwszego treningu do ostatniego bez startu. Ja wiem, co ty robisz, jak trenujesz, jak powinnaś się czuć. A start rozbije nam całą strukturę treningu na tydzień. Chyba że startuję na przykład na 10 km i mam założenie, by pobiec równo po 3:30 kilometr. Nieważne, które zajmę miejsce i że mogłabym pobiec szybciej. Mam biec w określonym tempie. Bo to jest wtedy trening, a nie start.
Przyznam, że kompletnie zmieniłaś moje – i chyba nie tylko moje – wyobrażenie o biegaczu z Ukrainy. Bo powszechne przekonanie jest takie, ze biegacz z Ukrainy startuje dwa razy w weekend, co weekend i kosi wszystkie nagrody, jakie są do wzięcia.
– Ale to nie biegają ci najlepsi – tacy z życiówkami po 2:07, 2:08 czy 2:10. To biega bezimienna armia zawodników na niższym poziomie, którzy i tak już się wyeksploatowali i na żaden dobry wynik nie mają już szans. Dla nich faktycznie liczą się tylko najbliższe zawody i zarobienie 600 czy 800 złotych. Matwiejczuk, Sitkowski, Baranowski czy Kuzin tu nie biegają za często, chyba że po docelowej imprezie.
Olga, dziękuję Ci za rozmowę i czekam na Twój pierwszy start w koszulce z orzełkiem. Oby jak najszybciej!
Z Olgą Kalendarową-Ochal rozmawiał Marek Tronina. „Już niedługo będę Polką”, Bieganie, maj 2011