Czytelnia > Maraton Warszawski
Z archiwum Maratonu Warszawskiego. Jacek Domański: „Jestem święty”
O bieganiu w latach 80., co może zdziałać wewnętrzny imperatyw, o kryzysie wieku średniego i czego potrzeba by zostać kaskaderem opowiada Jacek Domański – biegacz, człowiek teatru, filmu, a dziś też serialu. Wywiad pochodzi z książki „Maraton Warszawski. 30 lat wielkiego biegu”.
Rok 1988. Na liście tych, którzy ukończyli Maraton Pokoju w Warszawie widnieje Pana imię i nazwisko. Ale to nie był debiut. Kiedy zaczął Pan biegać?
W 1981. Jestem sobie na Wybrzeżu. Popalam papieroska. I nagle rzuca mi się w oczy plakat napisany solidarycą: Maraton Solidarności. Jadę do Warszawy, biorę trampki, bo jeszcze wtedy adidasów nie miałem, rzucam palenie. Zostały dwa dni do startu. Wracam do Gdańska, zapisuję się do biegu. Widzę rozstawione stoły, a na nich literatura „podziemna”. Wydałem na nią prawie wszystkie pieniądze jakie miałem. Podchodzę z tym wszystkim do przybranej kwiatami bramy Stoczni. Za nią stoją znajomi. Kolega Stopczyk – byliśmy razem w szkole hotelarskiej. Potem dyrektor hotelu Victoria. Woła do mnie: ty też? – No tak, próbuję, ale nie wiem czy dobiegnę. Ktoś krzyczy: niech się pan nie martwi. Tu jest samochód na rzeczy. – Rzuca mi papierową torbę. Przebrałem się raz dwa. Włożyłem i te książki, i ciuchy. Wszedłem za bramę. A potem otworzyła się i pobiegliśmy. Pamiętam cudowne kontakty z ludźmi. Autentycznie rozradowanymi. Ktoś mówił, że telewizja kłamie. Ktoś inny, że wyrzucił telewizor. I miny milicjantów. Patrzyli na ten żywioł poza ich kontrolą. Nie wolno im było reagować. Jak skończyłem ten bieg od Stoczni do Stoczni – on w jednym roku miał 24, w innym 27 kilometrów – wróciłem do Warszawy i pomyślałem sobie: maraton trzeba raz w życiu przebiec. I zgłosiłem się do Maratonu Pokoju – ostatniego, którego starterem był Tomasz Hopfer.
Tak się złożyło, że w 1981 roku skończył Pan 40 lat. Czy ten fakt miał wpływ na Pana decyzję o bieganiu? Dzisiaj dużo mówi się o kryzysie wieku średniego. Że mężczyzna musi wtedy coś sobie udowodnić. Czy z Panem też tak było?
Może tak? Paliłem wtedy mnóstwo papierosów. Jak musiałem podbiec do tramwaju kilkanaście metrów zatykało mnie. Byłem wściekły. Myślałem sobie: Boże, przecież nie jestem jeszcze taki stary. Nogi w kolanach wyginały mi się jak gdyby w drugą stronę. A wie pan, kto to jest narcyz? – człowiek zakochany w sobie. A jak mówił profesor Bardini, kto to jest narcyz do potęgi drugiej? – człowiek zakochany w sobie ze wzajemnością. Więc ja chyba taki byłem. Chodziłem na basen w hotelu Victoria ze świętej pamięci Romanem Wilhelmim.
On mi tak szalenie imponował! Miał wspaniałą „klatę”. Ten basen był mały: 12 czy 15 metrów. Żeby przepłynąć kilometr musieliśmy się nieźle nakręcić. Po czym siadaliśmy przy barze. Wilhelmi zapalał papierosa, a ja myślałem sobie: przecież ja bym tak nie mógł. Mnie by to wykończyło. Jak zacząłem biegać to choćby jeden papieros psuł mi cały dzień. Poszerzałem regularnie swoje sportowe emploi. Zacząłem startować na nartach w Biegu Piastów, w Biegu Gwarków. Potem doszły do tego triatlony. Jestem osobą depresyjną. Wieczorem umawiam się na różne rzeczy, a rano strach mnie za gardło łapie: co ja ludziom naobiecywałem, po co mi to. A sport, biegi są takim stabilizatorem mojej psychiki. Pomagają mi czuć się w miarę normalnie. Dzięki adrenalinie, a potem zmęczeniu, przestaję się bać.
Czy pamięta Pan Maraton Pokoju w 1988 roku? Który on był na pańskim prywatnym liczniku?
1988. Co to był za moment w historii… Dwadzieścia lat temu. Rok później skończył się PRL, odzyskaliśmy niepodległość… Wie pan, po 1981 roku biegałem w Warszawie, ale straciłem serce do tego maratonu. Nie miało się poczucia uczestnictwa w wielkim wydarzeniu. Ludzi na chodnikach to nie obchodziło. Kpili sobie z biegaczy. Nie było atmosfery. Jak się wyjeżdżało do Berlina, czy Paryża to tam miasta żyły tymi wydarzeniami. Każdy czuł się oczekiwany, potrzebny. Teraz od kilku lat Maraton Warszawski rośnie, zaskakuje nowymi pomysłami, ale wtedy pod koniec
lat 80-tych było jakoś martwo, smutno. Taki był mój odbiór.
A kiedy ostatni raz biegał Pan w Warszawie?
Jak to kiedy: rok temu*…(śmiech) [*książkę wydano w 2008 roku]
A który to by Pana maraton?
Nie wiem. Ja tego nie liczę, nie kolekcjonuję. Bardzo czekam na każdy start. Wtedy wszystko jest ważne: jaki plakat, jaka trasa, jaka koszulka. Potem dzień biegu. Każda chwila jest szczególna.. Każdy kilometr, metr, każdy oddech. Wreszcie dobiegam do mety. Czuję jakieś spełnienie, ulgę, spokój. Ktoś wiesza mi na szyi medal dla uczestnika. Ale ja go już nie oglądam. To już przestaje być ważne. Jest poza mną. Lubię, kiedy jestem nad morzem, zbierać kamienie. Są piękne. Mienią się różnymi barwami. Zwożę je do Warszawy. Po jakimś czasie szukam: gdzie one są? Nie mogę ich dostrzec bo są już tak szare. Utraciły blask. To miejsce, czas, woda czyniły je wspaniałymi. Tak samo jest z imprezą sportową. Ważne jest dla mnie wszystko przed i w trakcie, a po – to blaknie, odpływa.
Widać maratony są jak kwiaty polne: piękne kiedy widzimy je na łące. W momencie ścinania mamy satysfakcję, ale przyniesione do domu szybko więdną.
Tak właśnie to jest. Może gdybym miał dziecko, żonę to przeżywaliby to ze mną, utrwalali, kolekcjonowali. Jak mówi poeta: natenczas słodkie, gdy z innymi dzielę.
Jest taka powieść Alana Sillitoe: „Samotność długodystansowca” przeniesiona później na ekran przez Toniego Richardsona. Czy pokonując maraton jest Pan bardziej sam czy z innymi?
W czasie biegu wyostrzają się zmysły. Wszystko i wszystkich odbieramy intensywniej. Jeżeli biegnie obok mnie sympatyczny człowiek czuję się lżej, on mi daje nawet poczucie bezpieczeństwa. Ale są ludzie tak skupieni na sobie, zamknięci, może już zmęczeni, że nie ma kontaktu. Lubię biec odcinek w towarzystwie, ale lubię też być sam. Poznawać siebie, dowiadywać się czegoś o sobie. Wtedy jest nas dwóch. Ja obserwator, i ja uczestnik. W trudnych, ekstremalnych sytuacjach patrzę na siebie i myślę: co ty teraz zrobisz. Nieraz w chwili kryzysu chciałbym już zejść z trasy, ale jestem zobowiązany wobec tego drugiego. Stosuję też autosugestię. Pamiętam jak szykowałem się do któregoś Maratonu Warszawskiego i coś mi „pyknęło” w kręgosłupie. To był bodaj piątek, ładowałem rower do bagażnika samochodu i nagle trach. Nie mogę się ruszać, a maraton w niedzielę. Całą sobotę przeleżałem w łóżku. W niedzielę próbuję wstać, przy pomocy wieszaka na ubranie wciągam spodnie. Koszmar. Dzwonię po znajomych, żeby zawieźli mnie na Rondo Babka. Tam był start. Usiadłem na ławce i jak skazaniec czekam. Co to będzie. Próbuję wstać, robię dwa kroki. Oj! Jak boli. Kuśtykam na start. Mówię sobie: jesteś tylko „przód”, tył cię nie obchodzi. Zaczynam dreptać. Prawie w miejscu. Posuwam się krok za krokiem. I tak pierwszy kilometr, drugi , trzeci… i przebiegłem całość. Usiadłem za metą znów na jakieś ławce. Co za ulga. Słucham jak wręczają nagrody… Chcę wstać… Nie mogę. Ale to jest dowód, że wewnętrzny imperatyw – ja muszę to zrobić – jednak działa. W czasie okupacji na Młynarskiej facet dostał serię z karabinu maszynowego. Miał przed sobą mur – dwa i pół metra – i przeskoczył go. Potem zemdlał, ale uratował się.
Sięgamy do rezerw, z których normalnie nie możemy korzystać. Tylko w sytuacjach ekstremalnych… A czy zna Pan jakiegoś innego aktora polskiego, który biega maratony?
Oczywiście. Jacka Fedorowicza. Razem biegaliśmy w Maratonie Solidarności. Raz on był lepszy, raz ja. Ale częściej on. Ostatnio spotkaliśmy się w Hajnówce, w Rudawie pod Krakowem. Wspaniały człowiek. Ja jestem rocznik 1941. On jest starszy. Podczas biegów ludzie widząc go wołają: panie Jacku! To pan? A on odpowiada: przepraszam, ale nie mogę rozmawiać. On ma opracowany specjalny system oddychania. Nieraz biegnę za nim i podziwiam. Jest taki skupiony, drobny, ale zwarty jak kłębuszek.
W swojej karierze aktorskiej zagrał Pan w filmach o tematyce sportowej: „Bokser”, „Jutro Meksyk”. Od młodości obsadzano Pana w rolach, w których istotna była sprawność fizyczna.
Tak. Często jako młody aktor chciałem dać z siebie więcej niż żądano. Ale byłem hamowany. W grę wchodziły przepisy. Co się stanie w przypadku jakiegoś złamania? Kto za to będzie płacił? Zdjęcia trzeba będzie przerwać.
A kaskaderem nie chciał Pan zostać?
Nie czułem w sobie takich umiejętności. Kaskader to nie tylko ktoś bardzo sprawny. Znałem bardzo wielu: Krzysia Kotkowskiego tzw. „ Kotka”, Krzysia Fusa. Od nich emanuje jakiś spokój, pewność, opanowanie. Są uporządkowani. Od tego zależy ich bezpieczeństwo, ich życie. To nie ma nic wspólnego z ułańską fantazją. W młodości jak każdy wierzyłem, że jestem niezniszczalny. Że nic mi się złego nie może stać. Biologia pchała mnie do stawiania samemu sobie wyzwań. Kiedy szedłem przez most naraz przychodziło mi do głowy, aby przejść po przęsłach. I czułem nieraz wręcz przymus, żeby to wykonać. Bałem się, ale szedłem. W Szkole Teatralnej studiowałem z Danielem Olbrychskim. Ja wcześniej byłem w wojsku, w komandosach. Daniel wiedział o tym i nieraz rzucał mi wyzwania. Na pierwszym czy drugim roku podczas przerwy w zajęciach stanęliśmy przed biurkiem profesorskim. I on mówi nagle: skaczemy „tygrysem” przez biurko. Wiedziałem jak to się robi, ale jakoś nie mogłem się zdecydować. Usztywniłem się. Stoimy. Żaden za skarby świata nie zrezygnuje.
I nagle Daniel rzuca się na mnie. Zaczynamy się kotłować. To był genialny pomysł. Wstajemy i z tego luzu swobodnie przeskakujemy przez biurko. Ale to nie ma nic wspólnego z kaskaderką. Kaskader nie może mieć w pracy „gorącej” głowy.
To były szaleństwa młodości. A teraz, nazwijmy to, w wieku dojrzałym, czy bieganie maratonu to nie jest szaleństwo?
Widziałem kilka razy jak ludzie umierali na trasie. Nie w przenośni. Dosłownie. W Chicago na piętnastym kilometrze młody, trzydziestoparoletni oficer policji upadł i zmarł. Może dlatego, że przepaliłem młodość mam świadomość swoich ograniczeń. Kiedy czuję, że zaczyna dziać się coś niedobrego – odpuszczam.
Skoro przebyte maratony są jak ścięte polne kwiaty to jakie ma Pan plany. Gdzie najbliższe starty?
Bardzo chcę pojechać do Lęborka. Boję się, ale chcę. A potem oczywiście Warszawa. Czuję się bardzo związany z tą naszą imprezą. Wie Pan dlaczego lubię sport? Bo jest wymierny. Czas, odległość, konkret. Zawód aktora to kreacja, w pewnym sensie udawanie. Biegnąc czuję się jak w azylu. W momencie startu opuszcza mnie wszelkie napięcie. Jestem wyjęty spod prawa. Jestem w innym wymiarze. Jestem święty.
Tekst pochodzi z książki: „Maraton Warszawski. 30 lat wielkiego biegu”.
Zachęcamy także do słuchania naszego podcastowego cyklu „Czy tu się biega?”.