Blogi > Blogi > Piotr Falkowski i Jagoda Wąsowska > Wydarzenia > Relacje z biegów
MOJA PIĘKNA KATASTROFA…
Wszystko było jak Bóg przykazał. Przed maratonem – dobre przygotowania z kompletem treningów, intensywny 2-tygodniowy obóz w Szklarskiej Porębie, zero kontuzji, zdrowy jak koń, ostatni tydzień sporo odpoczynku.
MNŻ (Moja Najukochańsza Żona) Jagódka skakała wkoło mnie, nie pozwalając nic robić, żebym się, broń Boże, nie przemęczał. I fajne przedmaratońskie warsztaty kulinarne w Centrum Domowych Inspiracji prowadzone przez Dotę Szymborską, gdzie poznałem kilka kolejnych fajnych potraw dla biegacza.
W przeciwieństwie do wiosny nie stworzyłem sobie żadnej presji na wynik, w ogóle udało mi się prawie nie myśleć o zbliżającym się starcie. Sobotnie tradycyjne WWW (Wielkie Wciąganie Węglowodanów) było jak zwykle świetną impreza, pełną śmiechu i wspaniałego jedzenia.
W maratońską niedzielę – wyspany, pogoda rewelacja (10-12 stopni, trochę słońca), bardzo dobra, szybka trasa, fajne samopoczucie przed startem. Świetny „zając“ od 10 kilometra (dzięki, Łukaszu!).
I PIĘKNA KATASTROFA. Bo na trasie nic już nie było tak, jak Bóg przykazał i jak być miało…
Wystartowałem z grupą Mateusza Jasińskiego. Prowadził liczną grupę na 3h, aż byłem zdziwiony jaki tłok był na starcie. Po mniej więcej 2 km, kiedy przebiegliśmy Most Poniatowskiego i minęliśmy palmę, zdziwiony (?) pomyślałem: „cholera, to szybkie bieganie jest“. A zaczęliśmy po 4‘20/km, więc jakaś mega prędkość to przecież nie była. Ale jak się okazało – dobra zapowiedź tego, co w mojej główce działo sie trochę później…
Szybko się do tempa przystosowałem, biegło mi się bardzo dobrze, na tyle dobrze, że zacząłem myśleć… „Średnie tempo na 3h to ciut poniżej 4‘15/km, tempo Mateusza jest na 1:31-1:32 na półmetku, czyli drugą połówkę trzeba będzie pobiec 3-4 minuty szybciej“. Niby rozsądnie, ale… Nigdy tak nie biegałem maratonu, zwykle staram się lecieć równo cały dystans albo nawet zacząć szybciej, żeby na końcówce mieć ewentualnie z czego gubić, a i tak skończyć życiówką. „Kurczę, a jak na drugiej połówce, gdy oni przyspieszą, ja nie będę miał na to siły?“ Nie, tak nie może być, pomyślał mądry Piotruś i… przyspieszył. Tyle, że to było już na 5 kilometrze! Popędziłem jak głupi 4‘10/km, ale że ciągle biegło mi się dobrze, to rozsądek się, niestety, nie odzywał.
Po 10 km na Wisłostardzie czekał Łukasz Kurek. Miał mnie holować aż do samej mety. Szykuje się do kaliskiej setki, więc zającowanie mnie było dla niego dobrym wybieganiem. Łuki coś tam pomruczał z niezadowoleniem na mój początek po 4’20, ale 4’10 zaakceptował i tak lecieliśmy, bo wciąż całkiem dobrze się czułem. Od 14 kilometra – najfajniejszy odcinek trasy, park Agrykola, potem Łazienki z aleją lampionów i alejką Hopfera.
Jeszcze żyłem, nawet całkiem nieźle, ale to już były ostatnie podrygi zdychającej ostrygi. Tu był drugi błąd. Zawsze robiłęm maraton na trzech, rzadziej dwóch żelach. Sprawdzało się. A teraz niepotrzebnie (chyba) posłuchałem podpowiedzi, żeby zjeść tylko jeden, na 25 kilometrze, bo po co zamulać żołądek i wątrobę chemią. Trzeba było jednak zamulić…
Biegliśmy do Wilanowa, gdy po 18 kilometrach powiedziałem do Łukasza: „Nic dziś z trójki nie będzie, zaczynam słabnąć, nie utrzymam tego 4‘10“. Szybko ustaliliśmy, że przepisujemy się do kolejki po życiówkę, bo żeby zrobić 3:05 mamy spory zapas. Ale i on (ten zapas) zaczął topnieć. Bo topniały siły. Tuż przed Świątynią Opatrzności Bożej jak pociąg minęła mnie grupa Mateusza Jasińskiego. Powinienem być w jej środku, tymczasem przelecieli i tyle ich widziałem…L Co gorsza, około 25 kilometra pierwszy raz w życiu poczułem, że ucieka mi gdzieś motywacja. W podobnej sytuacji na półmetku w Rotterdamie pomogła mi zrobić jednak rekord życiowy (3:06). A tu… dupa. A w zasadzie głowa. Zapragnęła nagle doprowadzić mnie do Ursynowa i na najbliższej stacji wsiąść do metra. Gdy dołączyła do nas na rowerze Renata (moja Trenerka) byłem już ugotowany…
Na Arbuzowej nie było zapowiadanej szumnie blokady, byli za to śpiący policjanci co kilkadziesiąt metrów, co straszecznie mnie wk…wiało. Zaczęła się walka o przetrwanie. Ciągnął mnie czworogłowy uda lewej nogi, potem przyczep pod pośladkiem, na końcu rozbolał mnie brzuch. Daję głowę, że tak naprawdę to nic mi nie było, a bóle miały podłoże psychosomatyczne. Bo jak wysiada głowa, to za nią podąża całe ciało. Najgorszą batalię (z dumą jednak to piszę!) wygrałem. Trzy razy się poddawałem, trzy razy miałem zbiegać do metra, bo jak nie ma trójki, a nawet życiówki, to po cholerę dalej cierpieć!
Renia (choć pewnie z bólem porównywalnym do mojego) już to nawet zaakceptowała: „Masz już 30 km, potraktujemy to jako długie wybieganie i za 2-3 tygodnie gdzieś polecisz na poprawkę, może Poznań“. Ale ja tylko warknąłem: „Nie chcę słyszeć o żadnym maratonie“ i… zacząłem się wstydzić. Gościu, w lusterko nie spojrzysz, jeśli zejdziesz z trasy, biegniesz jedenasty maraton i nigdy nie zrezygnowałeś. Chcesz teraz, w Warszawie, gdzie tylu ludzi ci kibicuje?! Bo rzeczywiście, na trasie miałem wiele dopingu, wszystkim serdecznie dziekuję, bo także dzięki wam skończyłem ten maraton. W całkiem niezłnym czasie! To był jeszcze jeden motywator. Wyliczyłem, że nawet biegnąc ostatnie 8-10 km w szpetnym tempie po 5’05 będzie na Narodowym jakieś 3:13 po starcie. Tak jak półtora roku wcześniej w Dębnie. I wtedy byłem mega szczęśliwy z wyniku! Facet, milion ludzi marzy o tym, by pobiec maraton w 3:13, a Ty pękasz? Nie ma opcji!
Na Puławskiej, na punkcie z wodą, wspaniałe motywujące dzieciaki-wolontariusze z piaseczyńskiej Landrynki, gimnazjum, w którym moja Trenerka uczy WF-u. Potem Plac Trzech Krzyży, palma na De Gaulle’u i most Poniatowskiego. Tam rowerującą Trenerkę zdjął z trasy ochroniarz (liczyliśmy się z tym, ale pan mógł sobie oszczędzić głupich wrzasków J), a ja z Łukim, a potem sam – do mety. Wiedziałem już, że spokojnie skończę, że zrobię te cholerne 3:13. Na płycie stadionu – Jagódka. Wiedziała, że nawaliłem, ale cudownie mi kibicowała. Finisz, jak zwykle na maksa, trzech chłopaków łyknąłem, jeden, niestety, połknął mnie tuż przed taśmą. Był lepiej rozpędzony…
Jagódka i Natalka tuż za metą. Żona ocierała mi twarz z potu i… oczy z łez. Bo nigdy jeszcze w mym „sportowym życiu“ nie byłem tak rozczarowany…
Nie chciałem słyszeć o żadnym maratonie. Pieprzę, nie muszę biegać 42 km, mogę popracować i wyśrubować wynik w połówce. Kilka godzin później, na pastowych poprawinach u Andrzeja w Chylicach, zastanawiałem się, gdzie pobiegnę na wiosnę. Oczywiście maraton…
I oczywiście powalczę o wymarzone 3 godziny! Bo do trzech razy sztuka! W Rotterdamie i Warszawie się nie udało, ale zawsze umiałem wyciągać wnioski z błędów. Teraz też to zrobię. Obiecuję: sobie, MNŻ Jagódce i wszystkim, którzy we mnie wierzyli i ciągle (mam nadzieję!) wierzą.