Wydarzenia > Biegi zagraniczne > Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
100 km po alpejskich szlakach – relacja z biegu CCC w ramach UTMB
CCC to młodszy brat (siostra?) powszechnie znanego UTMB, ultramaratonu, który od ponad 10 lat rozpala wyobraźnię biegaczy na całym świecie. Mimo konieczności zdobycia punktów kwalifikacyjnych i aż 4 tras (od 100 do ok. 300 km), chętnych jest i tak dużo więcej niż miejsc na listach startowych.
Na szczęście regulamin wyciąga pomocny paragraf osobom, które nie załapały się w losowaniu, zachowując dla nich pierwszeństwo startu na tej samej trasie w kolejnym roku. Sam zresztą przeszedłem dokładnie taką drogę od zera do finishera. No, po części przebiegłem.
Do Chamonix dotarliśmy na tydzień przed startem, by dać sobie kilka dni na rekonesans, wycieczki w góry i podziwianie fantastycznych widoków. Z racji tego, że mój plan treningowy był w ostatnich kilku miesiącach wykonany z różnych przyczyn zaledwie w 25-30%, moje bojowe nastawienie było raczej…pacyfistyczne. Dzięki kilkuletniemu doświadczeniu w adventure racing i – mimo wszystko – pewnej ciągłości treningu, mogłem liczyć na spokojne dotarcie do mety, ale nic ponadto.
Przygotowanie biegów w ramach UTMB to wyższy poziom organizacji. Tony jedzenia, hektolitry picia, oznakowanie trasy, zabezpieczenie punktów kontrolnych, zaangażowanie helikopterów i – co najważniejsze – dwóch tysięcy wolontariuszy. W zasadzie cała okolica żyła przez cały ten czas wyłącznie trailrunningiem, dzięki czemu bieganie w sercu Alp dawało jeszcze więcej przyjemności. Wisienką na torcie było gorące wsparcie ze strony kibiców, którzy nawet w środku nocy czekali, by wesprzeć gorącym „Pologne! Pologne! Lewandowski! Allez! Allez”.
Meta UTMB w Chamonix. Fot. Archiwum Michała Unolta
Trasa CCC wiedzie z włoskiego Courmayeur przez szwajcarskie Champex do francuskiego Chamonix. Miasta są w sumie dużo mniej ważne niż 5 sporych wzniesień, które trzeba pokonać po drodze, zaliczając w sumie 6 tysięcy metrów przewyższenia w górę (i tyle samo w dół). Jako że moja forma nie zachwycała, liczyłem na spore „wsparcie” widoków… i nie zawiodłem się.
Po dobrze i spokojnie przespanej nocy zjadłem śniadanie, zarzuciłem swój majdanek na plecy i pojechałem na start. W plecaku znalazło się głównie wymagane przez organizatorów wyposażenie (z naciskiem na wodoodporne spodnie i kurtkę, rękawice, czapkę, apteczkę, itp). Na szczęście nic z tego nie było potrzebne nawet przez chwilę. Do tego doszło trochę jedzenia i picia, które w czasie biegu sukcesywnie uzupełniałem na punktach odżywczych (głównie wodę, z jedzeniem miałem trochę problem, bo przez większą część trasy bolał mnie żołądek; niefajnie). Jeśli chodzi o mój „strój do ćwiczeń”, to postawiłem na długie legginsy (nie było aż tak gorąco, żeby się przegrzewać, a dzięki temu nie marzłem w nocy) i koszulkę z krótkim rękawkiem, do której po zmroku dołożyłem rękawki kolarskie.
Najistotniejszym elementem mojego wyposażenia były rzecz jasna buty. Całą trasę pokonałem w modelu inov-8 X-Talon 212, bardzo (jak nazwa wskazuje) lekkim obuwiu, stworzonym z myślą o trailowych trasach. Sam byłem ciekaw jak sprawdzą się na alpejskich szlakach i co powiedzą moje stopy – nigdy bowiem nie biegałem w nich dłużej niż 30-kilka kilometrów. Szybko potwierdziło się, że są bardzo wytrzymałe, zapewniają świetne czucie terenu, a jednocześnie chronią stopę przed kamieniami i nierównościami. Ani razu nie miałem też obaw o przyczepność, bo bieżnik radziłby sobie równie dobrze, gdyby ścieżki pokrywała niemała warstwa błota – to akurat sprawdziłem przed przyjazdem w Alpy. Zawody skończyłem bez większych obtarć i bąbli, po kilku pierwszych rajdach, stopy przystosowały się do długotrwałego napierania.
Tuż przed startem CCC. Fot. Archiwum Michała Unolta
Chwila startu zostanie w mojej pamięci na długo. Przez chwilę było mi zwyczajnie smutno, że mimo dwóch lat oczekiwania i treningów z dość jasno określonym (choć przez długi czas odległym) celem startowym, nie byłem w stanie w ostatnich miesiącach realizować zaplanowanego treningu. Nie zawsze jednak można robić to co się lubi… Po chwili więc skupiłem się na tym, że nie co dzień ma się okazję biegać po Alpach, więc może lepiej podejść do tematu zbliżającego się startu z bardziej pozytywnym nastawieniem. Chwila podniosłej muzyki, krótkie przemówienia i już po chwili biegłem wśród setek wiwatujących kibiców krętymi uliczkami Courmayeur. Zgodnie z przyjętym planem nie chciałem zacząć zbyt ostro, zresztą po 2-3 kilometrach cała wycieczka i taki ustawiła się gęsiego i raczej dość spokojnym tempem (rzecz jasna w miejscu, w którym byłem) pokonywała pierwsze 1400 m przewyższenia. Praktycznie aż do szczytu Tete de la Tronche nie było mowy o wyprzedzaniu, choć i tak kilka razy przeskakiwałem „poboczem” do idącej szybciej grupki. Kolejnych 15 kilometrów to w większości zbieg – na początku szybki i stromy, później już bardziej łagodny i spokojny.
W punkcie żywieniowym w Arnuvie (jedna czwarta trasy) spędziłem tylko chwilę – uzupełniłem picie, porwałem kilka pomarańczy i ruszyłem dalej. Czułem się naprawdę dobrze i optymistycznie patrzyłem w przyszłość. Chwilę później myślałem już tylko o tym, żeby położyć się na łące i nie musieć nigdzie chodzić. Elektrownia odcięła mi zasilanie równie szybko co stanowczo, a przede mną czekało 800 metrów podejścia. Był to najgorszy fragment na całej trasie, tempo rozpaczliwie spadło, a kilka razy musiałem przystawać, żeby się w sobie pozbierać. W końcu jakoś wdrapałem się na Przełęcz Ferret, pochłonąłem sezamki i cieszyłem się zbiegiem. W dół nogi niosły same, funkcjonując całkiem nieźle, dzięki czemu spokojnie utrzymywałem się w kilkuosobowej grupce.
20 kilometrów dalej i 1500 m niżej byłem w połowie trasy. I wciąż miałem przed sobą 3 góry do „przeskoczenia”. Akurat przebiegałem przez najpiękniejszą miejscowość na całej trasie – każdy drewniany dom wyglądał jak z obrazka, a przystrzyżona trawa w ogródkach zachęcała do położenia się plackiem. A propos placków, brakowało mi tam tylko fioletowej krowy z napisem „czekolada” i świstaków ze sreberkami.
Po krótkim podejściu, na którym znów odczułem brak świeżości (w końcu więc kijki poszły w ruch), dotarłem do Champex, gdzie zrobiłem dłuższą przerwę na zjedzenie czegoś ciepłego i wypicie kilku herbat – to w ramach walki z bolącym brzuchem, która i tak nic nie dała. Mimo to narzuciłem sobie szybkie tempo, które udało mi się utrzymać nie dłużej niż godzinę-półtorej. Później znów przyszedł kryzys energetyczny, potęgowany stromym podejściem do Bovine (szczyt trzeciej „górki” z pięciu). Na początku zbiegu poczułem mocny ból w kolanie, a że nie miałem w planach spędzenia kolejnych 2 miesięcy na leczeniu kontuzji, spokojnie schodziłem, wyprzedzany przez dziesiątki biegaczy…co w sumie było mi dość obojętne, i tak mój wynik nie mógł być już ani trochę „sportowy”.
Michał Unolt na mecie CCC. Fot. Archiwum Michała Unolta
Przedostatnie podejście pokonałem w całkiem niezłym tempie, gorzej, że na zejściu pojawił się ten sam problem z kolanem, co poprzednio. W Vallorcine byłem na 393 miejscu, zjadłem szybko rosół, kilka kanapek i w przeciwieństwie do rozsiadającego się w ogrzanym namiocie towarzystwa, pognałem dalej. Wyliczyłem sobie, że jak się jeszcze dobrze uwinę, to mam szansę skończyć zawody poniżej 20 godzin. Sława i chwała za to nie przysługują, ale zawsze lepsze to niż nic.
Do mety zostało mi niecałe 20 km, z czego zdecydowaną większość znałem – szlakiem tym szedłem kilka dni wcześniej. Wreszcie, po wielu kilometrach snucia się ze spuszczoną głową, byłem zadowolony ze swojego tempa i samopoczucia. Na podejściu minąłem kilkadziesiąt osób, jakby poruszali się w zwolnionym tempie. Płaski fragment do ostatniego punktu kontrolnego również szybko mi minął, przez co dotarłem tam po 18 godzinach i 55 minutach od startu. Szybki telefon do żony (ktoś mnie w końcu musiał poskładać na mecie) i z powrotem byłem na szlaku. Z racji tego, że kolano nie zaoponowało na propozycję zbiegania, nie pozostało mi nic innego jak wyciągać nogi i wytężać wzrok – baterie w czołówce przechodziły już do „krainy wiecznej jasności”… Mimo kilku chwil zwątpienia, wbiegłem do Chamonix na ok. 10 minut przed czasem, zdążyłem jeszcze zaliczyć ostry, bohatersko wygrany finisz z jednym Francuzem (myślałem, że to dziewczyna, a nie chciałem się dać wyprzedzić przed samą metą dziewczynie) i ostatecznie na 294. miejscu przekroczyłem linię mety.