Wydarzenia > Biegi zagraniczne > Wydarzenia
Sztokholm. Taki dziwny maraton
Fot. stockholmmarathon.se
Maraton w Sztokholmie to dziwny bieg. No, może nie tyle dziwny, co z pewnością inny niż większość maratonów, które znamy. Co w nim innego? Na początek – sterylna wprost czystość miasta. Nie powiem, wrażenie bardzo przyjemne, ale z jednym Szwedzi przesadzili.
Część leśnych szlaków w nocy była oświetlona przez latarnie! Oświetlone dukty leśne, w czerwcu, kiedy nad Szwecją słońce prawie nie zachodzi? Kolejne wielkie zaskoczenie pojawiło się już w biurze zawodów Stockholm Marathonu. Na numerze startowym, oprócz cyfr i reklamy sponsorów, widniało także moje imię, nazwisko, narodowość oraz polska flaga. Naprawdę miło przypiąć numer do koszulki i nie być wyłącznie anonimowym biegaczem pośród kilkunastu tysięcy innych zawodników.
Jednym z obowiązkowych punktów maratońskiej ceremonii jest oczywiście pasta party. Jak wielkie było moje rozczarowanie kiedy w pakiecie startowym nie znalazłem kuponu na makaron. Pomyślałem: kolejny zagraniczny maraton z płatnym pasta party? Ale kiedy wychodziłem z namiotu, w którym mieściło się biuro, uśmiechnięte wolontariuszki wręczyły mi dwie ulotki… Czyli jednak jest makaron!
Na numerze startowym, oprócz cyfr i reklamy sponsorów, widniało także moje imię, nazwisko, narodowość oraz polska flaga.
Tym, co wyróżnia bieg spośród pozostałych, to z pewnością pora startu. Z reguły maratony rozpoczynają się w niedzielę rano. Sztokholm Maraton rusza w sobotę i to po południu. Widać Szwedzi inaczej planują pracę bo jeszcze w piątek wieczorem w okolicach startu i mety nie stał jeszcze ani jeden płotek czy tablica informacyjna. Zaś w sobotę było tam już regularne miasteczko maratońskie. Trasa maratonu to dwie różne pętle prowadzące po najpiękniejszych zakątkach miasta.
Tuż po starcie wbiegamy do parku gdzie… wypasają się konie, a setki kibiców spacerujących po alejkach kibicują zawodnikom. Z kilometra na kilometr widoki stają się coraz piękniejsze. Być może to dodaje zawodnikom sił, bo trasa, na całej długości, nie należy do łatwych. Praktycznie cały czas bądź to podbiegamy na most, bądź to zbiegamy do tunelu by za chwilę z powrotem biec pod górkę. Aha, jeszcze jedna rzecz, która podczas biegu nie pozwala zapomnieć, że jest się nie na zwykłym maratonie ale właśnie Maratonie w Sztokholmie. Na trasie co i raz ktoś podbiega i zagaduje, że umie powiedzieć kilka słów po polsku, że jego dziadek był Polakiem i czy znam może kogoś z Lublina. Flaga na numerze startowym! Niesamowite.
Szwedzi inaczej planują pracę bo jeszcze w piątek wieczorem w okolicach startu i mety nie stał jeszcze ani jeden płotek czy tablica informacyjna.
Finisz biegu dla każdego maratończyka to przeżycie nie do opisania. Każdy kto ukończył maraton wie o czym mówię. A co powiecie jeżeli meta biegu mieści się na stadionie olimpijskim wybudowanym na początku XX wieku, a niemal całe trybuny wypełnione są przez kibiców? Po tartanowej nawierzchni, przy pełnym stadionie, nogi niosą jeszcze szybciej.
I jeszcze jedno zaskoczenie – na samej mecie. Kiedy z niecierpliwością przechodzisz te kilkadziesiąt metrów do hostessy, która zaraz założy Ci medal na szyję, z radości masz ochotę ją wyściskać. Na mecie w Sztokholmie zapakowany w folię medal dostajesz w łapę. I możesz sobie najwyżej wsadzić go do kieszeni.
Nie ma co. Dziwny maraton.
Kuba Sobczak, Taki dziwny maraton, Bieganie, czerwiec 2007