Winter Trail Małopolska – relacja z pudła

Winter Trail Małopolska, fot: Jacek Deneka
Jadąc do Kasinki Małej, gdzie znajdowała się baza i biuro zawodów, zupełnie nie wiedziałem, czego się po sobie spodziewać. Ostatni raz startowałem w biegu dłuższym niż pięć kilometrów jakieś 3 lata temu, przede mną było tych kilometrów ponad 30, a do systematycznego treningu biegowego wróciłem dopiero pod koniec listopada. Trudno było z takich fusów wróżyć jakiś sukces.
Our vision od running
Fundacja 4 Alternatywy jest organizatorem kilku imprez biegowych w okolicach Krakowa: Ultra-Trail Małopolska, Winter Trail Małopolska, czy Szczebel w 4 smakach. Fundacja ma pewną wizję biegania, którą stara się promować podczas swoich zawodów. Do mnie, jako osoby, która ma bardzo bliski kontakt z natura, bardzo ona trafia. Dbanie o ochronę przyrody, zwierzęta, szacunek do ludzi wokół – to wszystko wartości, z którymi sam się utożsamiam. Myślę, że podobnie jak znacząca większość uczestników. Imprezy fundacji są na swój sposób kameralne, klimatyczne i rozgrywają się z dala od miast.
Biuro w sercu lasu
Jeśli ktoś wcześniej nie słyszał o bazie szkoleniowo-wypoczynkowej Lubogoszcz, mógł się nieco zdziwić. Ja się zdziwiłem. Jak na każdym innym biegu, na stronie znajduje się informacja o lokalizacji biura zawodów. Z tym, że w tym wypadku, ta lokalizacja jest szalenie ważna, bo jest troszkę trudniej osiągalna niż można by się spodziewać. Ma to swój niepowtarzalny klimat. Ale biada tym, którzy przyjadą na ostatnią chwilę.
Przed 8 rano zostawiłem auto na parkingu w Kasinie Małej i razem z grupką oczekujących biegaczy wsiadłem do wypełnionego po brzegi busa. Ruszyliśmy. Po kilku minutach kierowca zjechał z głównej drogi i zmienił bieg na jedynkę, żeby zdołać uciągnąć całą naszą biegową kompanię pod stromy podjazd. Pyrkał, pyrkał, aż w końcu zatrzymał się na końcu asfaltu, drzwi się otworzyły, a fala kolorowo ubranych ludzików wylała się na szlak. Zarzuciłem torbę na ramię i pomaszerowałem dalej. Stromo, z tylu słychać coraz więcej głębokich oddechów, niektórzy są już przebrani i niosą tylko rzeczy na bieg, inni, tak jak ja – wszystko. Czas do startu zaczął się mocno kurczyć, więc przyspieszyłem kroku. W końcu sapanie ucichło gdzieś za zakrętem, ale za to w oddali zobaczyłem bazę Lubogoszcz. Środek lasu, cisza, spokój. Na pewno jest tu jeszcze fajniej podczas letniej edycji zawodów, gdy jest zielono, ciepło i można przyjemniej spędzać czas na zewnątrz. Szybko odebrałem pakiet, zdałem depozyt i zacząłem się rozgrzewać, po czym usłyszałem odliczanie. 10, 9, 8…
Robić swoje
Na słowo „start” zdążyłem się ustawić gdzieś na 200 pozycji. Jedno zero za daleko. Na szczęście po stu metrach trasa skręciła w prawo, zaczęła piać się pod górę i większość osób przeszła do marszu. Lekko truchtając kilka minut później znalazłem się już w pierwszej dziesiątce, a kilometr dalej ustawiłem się na piątej pozycji. Na zmianę maszerowaliśmy i truchtaliśmy, przewyższenie uciekało, pojawił się śnieg, lód, trochę kamieni. Ewidentnie czułem się lepiej niż moi towarzysze, więc przeskoczyłem na trzecią pozycję, która dawała lepszy ogląd sytuacji z przodu. Podwójny szczyt Lubogoszcza minąłem już w odstępie kilku metrów od dwójki liderów. Wyprzedzaliśmy coraz więcej osób z trasy 48 km, a na oblodzonym i zaśnieżonym zbiegu zrobił się z tego istny slalom.
Jeden z zawodników przede mną lepiej radził sobie na zbiegu, więc lekko odskoczył do przodu, drugi się poślizgnął, więc niechcący znalazłem się na drugiej pozycji. Zbiegi nigdy nie sprawiały mi problemów, więc szybko znalazłem się na plecach lidera, po czym ten również się poślizgnął i znowu niechcący wyszedłem na prowadzenie. Zupełnie mi to nie pasowało, nie chciałem na początku forsować tempa, ani tym bardziej uciekać, spojrzałem na zegarek, zobaczyłem, że minęło 35 minut, więc jak tylko się wypłaszczyło, to z premedytacją zwolniłem, żeby obniżyć trochę tętno, uspokoić żołądek i zjadłem żel. Zbieg zmienił się w asfalt, zrobiło się płasko, chłopaki wyciągnęli nogi nieco mocniej, więc wróciłem na trzecią pozycję.

Winter Trail Małopolska, fot: Jacek Deneka
Kasina Wielka
Przez budzącą się do życia w sobotni poranek Kasinę przebiegliśmy mijając cały szpaler biegaczy z dłuższego dystansu. Na lekkim asfaltowym podbiegu mignął mi poszarzały napis „ostrzenie nart”. Budynek wyglądał, niczym do rozbiórki, ale stok za nim pokrywało więcej śniegu niż Palenicę w Szczawnicy, na którą wychodzą okna mojego mieszkania. Zbliżałem się do punktu żywieniowego, lider już zniknął, do drugiego zawodnika traciłem jakieś 150 metrów.
Planowałem na punkcie wypić łyk herbaty, ale okazało się, że punkt jest jakieś 100 metrów z boku i nie trzeba do niego zbiegać, jeśli ktoś nie chce. Teoretycznie chciałem, ale… kolega przede mną nie zbiegł, więc podjął tą decyzję za mnie. Właściwie, gdyby on zbiegł, to ja i tak bym nie zbiegł, bo łyk herbaty nie był wart straconych kilkudziesięciu sekund. Miałem jakieś 300 ml wody, 4 żele, nic więc nie traciłem omijając punkt. Po kolejnym kilometrze wiejskich, spokojnych asfaltów wróciliśmy do lasu. Pojawiło się trochę ładnych widoków. Szkoda, że halny zmiótł prawie cały śnieg tydzień wcześniej. W zimowej aurze wszystko na pewno miałoby zdecydowanie fajniejszy klimat.
Ma ktoś tracka?
Gdzieś w okolicach 12 km ktoś dowcipny przestawił 3 szpilki z taśmami i powiesił jakąś dziwnie wyglądająca kartkę. Nie zdążyłem przeczytać napisu („48 w prawo”), bo wiatr ją obrócił, ale razem z kilkoma innymi osobami zdążyłem pobiec nie w tą stronę. Po dwustu metrach zawróciliśmy i na chwilę zbiliśmy się w grupkę z dwoma kolejnymi biegaczami, którzy zdążyli nas dogonić. Ktoś sprawdził tracka i ruszyliśmy dalej, zerując różnice czasowe pomiędzy 2 a 5 miejscem. Trasa falowała, nieco w górę, nieco w dół, przyjemnym, leśnym szlakiem, moje myśli gdzieś na chwilę odpłynęły, aż w końcu zbiegliśmy do asfaltu i zaczęło się podejście na Lubomir.
Zostaliśmy w trójkę. Asfalt piął się pod górę, czasem pozwalał na trucht, czasem wymuszał marsz. Czułem się dobrze, nic mnie nie bolało, oddychałem spokojnie, a zza pleców dotarło do mnie czyjeś sapanie. Czyli za chwilę zostanie nas tylko dwóch – pomyślałem. Drugi kolega nie kwapił się do ucieczki, więc postanowiłem wykorzystać chwilę spokoju i zjeść trzeci żel, mijała godzina i 45 minut od startu.

Winter Trail Małopolska, fot: Jacek Deneka
Lubomir i ostatnia prosta
Wiedziałem, że mój brak wybiegania prędzej czy później da o sobie znać – jedyna niewiadoma – kiedy dokładnie. Trasa w ostatniej części miała jeszcze trochę odcinków płaskich, więc postanowiłem spróbować się urwać na podejściu, żeby mieć zapas, który mógłbym tracić później. Na punkcie dolałem do flaska jakieś 200 ml wody i ruszyłem mocno pod górę. Do szczytu udało mi się wypracować jakieś 100-200 m przewagi nad trzecim zawodnikiem i trochę więcej nad czwartym. Pudło stawało się realne. Na zbiegu powiększyłem przewagę, ale niestety do mety było jeszcze sporo biegania. Czułem już dryf tętna, nie przyśpieszałem, ale wchodziłem w lekką zadyszkę. Na 7 km przed metą nie była to dobra wróżba. Zjadłem czwarty żel, ten miał już wystarczyć do samej mety. Na jakiejś dłuższej prostej zobaczyłem że tracę przewagę, ale zbliżał się ostatni lokalny szczycik, potem długi zbieg, na którym mogłem ewentualnie zyskać i 3-kilometrowe wyjście do mety. Sęk w tym, że nie wiedziałem jak wygląda końcówka, czy da się to biec, czy trzeba iść. Gdyby było stromo – byłbym w domu. Ale nie było.
Najpierw kilkaset metrów płaskiego asfaltu, musiałem sięgnąć głębiej żeby utrzymać tu żwawe tempo. Zaczęło się podejście i trochę łąk. 2 kilometry. Nie odwracałem się już. Uznałem, że trzeba pocierpieć i wytruchtałem nawet te bardziej strome podejścia. On na pewno teraz ciśnie – myślałem sobie – więc ja też powinienem. Tempo było ślamazarne, a i tak bolało. Z boku pewnie wyglądało to jak wyścig dziadków ze skeczu kabaretu Ani Mru Mru. Brakowało tylko muzyki z Mission Impossible. Na szczęście nagle pojawił się króciutki zbieg, mostek, który pamiętałem z porannego spaceru do biura zawodów i ostatnia prosta. Udało się, dowiozłem drugie miejsce.

Winter Trail Małopolska, fot: Eliza Czyżewska
Las w słoju
Na mecie piwem i czapką finishera powitał mnie Pawel Derlatka, pogadaliśmy chwilę i zobaczyłem, że przewaga nie była aż tak mała jak sądziłem. Ale lepiej myśleć że goniący też daje z siebie wszystko. W końcu napiłem się gorącej herbaty, na którą nie miałem czasu na trasie, zjadłem zupę, na którą również nie miałem czasu na trasie, a o czternastej, podczas wręczenia nagród dostałem najfajniejsza statuetkę, jaką do tej pory widziałem – las w słoju. Do teraz jestem pod wrażeniem tego pomysłu. Organizatorom – wielkie dzięki. Za las – ten prawdziwy i ten w słoju.
WTM 30 to bardzo fajna zróżnicowana trasa. Są tutaj dwa dłuższe podejścia, na Lubogoszcz i Lubomir, a poza tym bardzo duża różnorodność terenu – trochę dróg asfaltowych przecinających małe wioski, trochę łąk z ładnymi widokami i mnóstwo leśnych szlaków. Mimo wszystko jest to trasa dość wymagająca, bo na 33 km nazbierało się prawie 1800 metrów przewyższenia – to dużo. Trasy są oznaczone szpilkami wbitymi w ziemię z przyczepioną żółtą taśmą i sprayem na wszystkich ważniejszych skrętach. Poza jednym miejscem, gdzie ktoś poprzestawiał szpilki nie miałem wątpliwości, gdzie biec, niezależnie czy biegłem z kimś, czy sam, a ani jednego odcinka trasy nie znałem wcześniej.
Warunki – w tej edycji zima oszczędziła biegaczy, trochę szkoda, ale na pewno pozwoliło to osiągnąć całkiem niezłe czasy. Śnieg i lód pokazywały się dopiero powyżej 700 metrów, czyli tylko w okolicy dwóch najwyższych szczytów na trasie.
Punkty żywieniowe – na każdym punkcie były dostępne ciepłe zupy, kawa, herbata i inne rzeczy, które standardowo można spotkać na biegach. Tych zup było mi najbardziej szkoda, ale niestety, wiem, że chłopaki by na mnie nie poczekali.
Wyniki:
WTM 48
Kobiety:
1. Kamila Głodowska, czas 06:14:40
2. Asta Buteikyte, czas 06:20:29
3. Magdalena Ciaciura, czas 06:49:52
Mężczyźni:
1. Marcin Rachwał, czas 05:19:15
2. Artur Koczaja, czas 05:20:39
3. Tomasz Kącki, czas 05:23:25
Szczegółowe wyniki WTM 48 (PDF)
WTM 30:
Kobiety:
1. Katarzyna Wilk, czas 04:16:49
2. Agata Kołoczek, czas 04:22:49
3. Agnieszka Lach, czas 04:35:19
Mężczyźni:
1. Radosław Hetman, czas 03:16:02
2. Jakub Wolski, czas 03:25:04
3. Mieczysław Jałocha, czas 03:30:58
Szczegółowe wyniki WTM 30 (PDF)
WTM 10:
Kobiety:
1. Magdalena Lorens, czas 01:22:26
2. Kalina Jaglarz, czas 01:25:36
3. Sylwia Semow, czas 01:14:31
Mężczyźni:
1. Zbigniew Jaworski, czas 00:58:49
2. Tomasz Smoleń, czas 01:06:59
3. Marcin Dzierwa, czas 01:07:06
Szczegółowe wyniki WTM 10 (PDF)