Ludzie > Elita biegaczy > Ludzie
Leonid Shvetsov. Odsiecz nadchodzi ze Wschodu
Pod hotel w Sankt Moritz zajechał cygański tabor. No, nie tabor może. Wóz. Z wozu (marki Toyota Land Cruiser) najpierw wyskoczył 5-letni Makar, a za nim dwójka starszego rodzeństwa – Artiom i Arina. Najmłodsza Amalia spała u matki na rękach. Dopiero po dłuższej chwili zza kierownicy wozu wysiadł ojciec – Leonid.
Zrobili właśnie 3 tysiące kilometrów z okładem – z Saratowa nad Wołgą, przez Moskwę, Warszawę, Pragę i Innsbruck. Jechali trzy doby. Teraz najstarszy w klanie Leonid mógł się już spokojnie zająć się tym, po co tłukł się przez pół Europy – osobistym dopilnowaniem, by Henryk Szost i Marcin Chabowski dobrze przetrenowali ostatnich kilkanaście dni przed olimpijskim startem w Londynie. A rodzina po co? – Bardzo nie lubię się z nimi rozstawać – odparł Lonia.
Bo Lonia Shvetsov to rodzinny człowiek. Jako trenerowi dwóch najlepszych polskich maratończyków i olimpijczyków Polski Związek Lekkiej Atletyki zapewnił przelot i pobyt na obozie wysokogórskim w Sankt Moritz. Ale Lonia wykombinował, że woli dołożyć 600 dolarów i parę dni w drodze i zabrać ze sobą rodzinę. Chłopaki (Marcin i Heniek) chcieli się nawet do tego interesu dołożyć, ale Lonia odmówił. Niby czemu mają płacić za jego rodzinę?
Dla Leonida – rekordzisty Rosji w maratonie (2:09:16) liczy się przede wszystkim jakość człowieka. Dlatego zanim zaczął na dobre współpracować z Szostem, zaprosił go do siebie do domu, by móc dobrze go poznać, zobaczyć, jaki jest i czego mu potrzeba. – Bo nie sztuka wziąć Ferrari i nim jeździć tak samo szybko jak inni – mówi Shvetsov. – Sztuką jest tak podrasować maszynę, by jeździła jeszcze szybciej.
Znachor
Szost trafił do Shvetsova w chwili, gdy zaczęło ogarniać go przeświadczenie o tym, że jego kariera i sportowe umiejętności przestały się rozwijać. W 2009 roku pobiegł w Wiedniu 2:10:27 i czuł, że kolejny etap to złamanie granicy 2:10. Ale potem było coraz gorzej. Najpierw mistrzostwa Europy w Barcelonie, na które pojechał z kontuzją kolana i w czasie których zszedł z trasy. Potem – znów Wiedeń (2011) i wynik 2:12:47. I wtedy jego menedżer zadzwonił do Loni, który przez lata był jego zawodnikiem, i który z powodzeniem prowadził już wielu innych zawodników.
– Dzwoni do mnie pewnego dnia Czesław Zapała i mówi: „Nie trenowałbyś Henia Szosta?”. Jak: Szosta? Toż on u Gajdusa trenuje, a to przecież główny trener w wojsku. I mam mu Szosta zabrać? – wspomina Shvetsov.
Ale Zapała był też przez lata menedżerem Gajdusa i jakoś tak załatwił, że trener Gajdus nie robił problemów. No i Heniek napisał do Loni, że chciałby u niego trenować. I że nie ma pieniędzy i nie wie, jak mógłby się z Lonią rozliczać. Chyba tylko procentem od nagród.
Tylko dla orłów
Lonia nie bierze pod opiekę każdego, kto się zgłosi. Opiekuje się kilkoma naprawdę dobrymi zawodnikami (na przykład dwoma rosyjskimi olimpijczykami z Londynu – Sokołowem i Safronowem), ale ma też pod swoimi skrzydłami kilku amatorów, którzy płacą mu dość solidne pieniądze za to, żeby przygotował ich do ukończenia maratonu albo poprawienia życiówki z 4:18 na 3:59.
– To biznesmeni – uśmiecha się Lonia – i ich stać na to, żeby mi płacić po 300-400 dolarów w miesiącu na opiekę.
Ale nad Szostem nie zastanawiał się długo, bo Zapała zapewnił go, że to talent czystej wody. No i zaczęli ustalać zasady. Problem w tym, że Shvetsov mieszka w Saratowie, a Szost – w Muszynie. W linii prostej – 1500 kilometrów. Jak tu się poznać?
– Zaproponowałem mu, żeby przyjechał do Kisłowodska (to taka rosyjska Szklarska Poręba, tylko trochę wyżej) na obóz. Ale był akurat środek lata i wysokogórski obóz w tym okresie nie miał sensu, bo Henryk chciał biec maraton dopiero późną jesienią.
Henio u Loni
No więc Lonia zaprosił go do siebie do domu. Przez dwanaście dni pracowali i mieszkali razem – w stacjonarnym taborze Shvetsowa. Shvetsov pamięta, że upał był straszny i Heniek ciężko znosił tę pogodę. Ale tylko jednego treningu nie zrobił w całości.
A jesienią był Frankfurt i pierwszy bieg Szosta poniżej granicy 2:10. Shvetsov twierdzi, że tego dnia Heniek był przygotowany na złamanie nawet 2:09, ale „nie zawsze wyjdzie”. A i tak wyszło 2:09;39. I już było wiadomo, że Szost ma kwalifikację olimpijską i komfort ponad półrocznych przygotowań do igrzysk.
– Ale wiesz, jak to jest – uśmiecha się Lonia. Menadżer szybko się zorientował, że na takim białym, co łamie właśnie 2:10, można fajnie zarobić. No i wkrótce potem dostałem maila od Heńka z pytaniem, co ja uważam o tym, żeby w marcu on pobiegł maraton w Japonii. Co ja mogłem uważać? Od początku marca do prawie połowy sierpnia, czyli daty olimpijskiego maratonu w Londynie, jest ponad 5 miesięcy. Można się zregenerować. A ja rozumiem, że on musi zarabiać. We Frankfurcie był poza pierwszą dziesiątką, więc nie zarobił, a pieniędzy za czwarte miejsce w Atenach rok wcześniej jeszcze mu nie przysłali (nie przysłali zresztą do dzisiaj). Niech jedzie i zarobi, póki może.
Cud przez telefon
O starcie Szosta w Otsu napisano już chyba wszystko. Shvetsov z uśmiechem dodaje od siebie tylko jeden szczegół.
– W niedzielny ranek dzwoni komórka. Odbieram, a tam po drugiej stronie słuchawki drze się – dosłownie – drze się menadżer Zapała: „DWA ZERO SIEDEM! LONIA, DWA ZERO SIEDEM!!!”. Że się darł, to nic. Ale że on do mnie z Japonii zadzwonił z komórki – to jest coś. Zapała nie lubi tak bez potrzeby wydawać pieniędzy.
A z Chabowskim jak było?
– Wiesz – mówi Lonia – oni nie bardzo się lubią, Heniek z Marcinem. A Marcin trafił do mnie przez Heńka – poprosił go o maila do mnie i napisał. Aż sam się zdziwiłem, że mu Heniek dał ten kontakt.
Rozstanie z Rolbą
Marcin Chabowski przez wiele lat współpracował z trenerem Zbigniewem Rolbieckim, który doprowadził go do złotego medalu młodzieżowych mistrzostw Europy na przeszkodach. Ale Marcin zaczął starty na ulicy i poczuł, że powinien zacząć pracować z trenerem, który specjalizuje się właśnie w biegach ulicznych. Dwa pierwsze starty w maratonie zakończyły się bowiem bez sukcesu – w Wiedniu nie ukończył biegu, w Warszawie – był dopiero trzeci z Polaków, w dodatku z niezbyt dobrym czasem 2:14. A Marcin chciał koniecznie na igrzyska.
– Napisał do mnie w połowie zimy z pytaniem, czy mogę go trenować. A jego już nie byłem taki pewien, bo to nie fabryka, ja nie mogę mieć takiego przerobu. No i – nie znam człowieka. Ale się uparł. Opisał mi, jak trenuje, jak się przygotowuje i uznałem, że w jego treningu można sporo zmienić i że może biegać dużo szybciej niż te 2:14. Tyle że z wyjazdem na igrzyska nie było tak łatwo, bo czasu było bardzo mało. Po pierwsze – żeby zrobić limit, po drugie – żeby po zrobieniu limitu zdążyć się zregenerować.
Fot. Marek Tronina
Taktyczny przekładaniec
Shvetsov uznał, że Chabowski nie powinien startować w dużym maratonie, tylko mniejszym, w którym pobiegnie z czołówką i w którym grupa będzie prowadzona na wynik, jaki go interesuje. No i żeby to było w samym końcu kwietnia, tuż przed końcem terminu uzyskania limitu olimpijskiego. I padło na Dusseldorf.
– Nie bardzo wierzyłem w to, że Marcin może uzyskać minimum (2:10:30 – przyp. red.). Ale próbować musiał. I znowu – niedziela, dzwoni telefon, odbieram, a z drugiej strony słuchawki zasapany Marcin mówi: „Lonia, ty jesteś wielkim trenerem, wielkim!”. – Ale jaki wynik, jaki wynik? – pytam, bo on mi tu o wielkim trenerze, a ja nie wiem, jak mu poszło. 2:10:16. Kwalifikacja do Londynu.
Legenda Afryki
Lonia jest w tej chwili trenerem dwóch polskich maratończyków-olimpijczyków i zaczyna być w Polsce ceniony. Ale wielką postacią i legendą jest w… RPA. Bo Lonia dokonał w tym kraju rzeczy niezwykłych – mało, że wygrał najważniejszy bieg w Republice Południowej Afryki – Comrades Marathon, to jeszcze poprawił mający kilkadziesiąt lat rekord trasy należący do pomnikowej postaci w tym kraju – Bruce’a Fordyce’a. Żeby zrozumieć skalę tego wyczynu i pojąć, czego dopuścił się chudy Rosjanin, trzeba najpierw wiedzieć, czym jest Comrades i kim jest dla tego biegu Bruce Fordyce. Comrades to narodowy ultramaraton rozgrywany na dystansie niemal 90 kilometrów między Pietermaritzburgiem a Durbanem. Startuje w nim kilkanaście tysięcy osób (w tym roku 19500), każda kolejna edycja odbywa się w kierunku przeciwnym do ubiegłorocznej (dlatego bieg na wersję „up” i „down”, choć między Bogiem a prawdą to trasa jest tak pofałdowana, że nawet biegnąc wariant „down” (czyli w kierunku Durbanu) można pożałować, że się człowiek urodził. Bruce Fordyce wygrał Comrades dziewięciokrotnie, ustanawiając przy okazji rekordy obu kierunków. To było w połowie lat 80. Od tamtej pory jego wyniki pozostawały w sferze marzeń kolejnych zwycięzców. Aż do roku 2007. Wtedy Lonia Shvetsov najpierw rozprawił się z rekordem „łatwiejszego” wariantu trasy, a za rok zrobił to samo z rekordem „up”.
Ból istnienia
– Ciężki bieg – mówi Leonid. – Już w nim nie będę startował, bo jak się człowiek dobrze nie przygotuje, to boli. Ale nie wspomina, że startował w nim jeszcze w tym roku – zajmując piąte miejsce w czasie raptem o 10 minut gorszym od swojego rekordowego rezultatu. Łącznie Lonia ma na koncie dwa zwycięstwa, dwa drugie miejsca i jedno piąte. I jedno 453.
Ale w Polsce o wielkich sukcesach Shvetsova w RPA mało kto słyszał. Nic zresztą dziwnego. Za to o tym, że kiedyś trenował i mieszkał z przyłapanym na dopingu Amerykaninem Eddym Hellebuyckiem wie niemal każdy, kto choć trochę interesuje się bieganiem zawodowym. Bo kiedy Heniek Szost postanowił trenować u Loni, portal bieganie.pl zamieścił artykuł o problemach dopingowych Amerykanina i jego przyjaźni ze Shvetsovem. Kontekst był oczywisty – najlepszy polski zawodnik trenuje z kimś, kto ma niepewną reputację. Szost do dziś ma w związku z tym artykułem (choć nie tylko) „krzywe kluski” z redakcją portalu, ale Lonia sprawę bagatelizuje.
Spojrzeć w lustro
– Po pierwsze – ja mam czyste sumienie, mówi Shvetsov. – To, że mieszkałem przez kilka lat u małżeństwa Hellebuycków, to przecież nie dowód na to, że stosowałem niedozwolone środki. Żona Eddy’ego była moją przyjaciółką i menedżerką, i bardzo mi pomagała, kiedy tego potrzebowałem. A Eddy to Eddy – specyficzny człowiek. Oczywiście fakt, że Eddy stosował doping, jest naganny. Ale on został złapany na jego stosowaniu kilka lat po tym, jak ja się z jego mieszkania wyprowadziłem i miałem w Stanach swój dom – wyjaśnia Shvetsov.
Rosjanin ma za to żal do autora artykułu, który ukazał się w „Sports Illustrated”. John Brant napisał bowiem, że to Shvetsov dostarczał Eddy’emu środki dopingujące (konkretnie – EPO). Problem w tym, że dziennikarz rozmawiał i z Hellebuyckiem, i ze Shvetsovem, ale w publikacji umieścił tylko wersję Amerykanina.
– Jak miałem mu w ogóle dostarczać cokolwiek, jeśli on dopingował się w czasie, kiedy ja od dwóch lat nie mieszkałem już w Stanach? – pyta retorycznie Lonia. Ten dziennikarz napisał do tego, że mieszkając w domu Eddy’ego sam robiłem sobie zastrzyki i on mnie na tym przyłapał. Robiłem sobie, jasne. Tylko to była witamina B12, której jedynym źródłem jest czerwone mięso. A ja byłem wtedy przez kilkanaście lat wegetarianinem i B12 musiałem dostarczać sobie w ten sposób.
Fakty są takie, że rosyjscy biegacze miewają problemy z dopingiem (szczególnie dotyczy to pań biegających na średnich dystansach). Ale Shvetsov nigdy nie miał wpadki dopingowej i zarzucanie mu stosowania niedozwolonych środków jest bezpodstawne.
Shvetsov dla każdego
13 lipca zaczyna się w Szklarskiej Porębie obóz dla amatorów organizowany przez Fundację „Maraton Warszawski”. Głównym trenerem będzie na nim Lonia Shvetsov. Nigdy jeszcze taka sława nie prowadziła zajęć w Polsce dla amatorów. Kilkadziesiąt osób już teraz czeka na tę datę z niecierpliwością.
Marek Tronina, Odsiecz przychodzi ze wschodu, Bieganie, wrzesień 2012