Transwestyci, papierowy smok i wieżowce – czyli biegowa przygoda w Chicago
Ściana, to nie tylko kryzys na maratonie czy kilkadziesiąt złączonych ze sobą cementem cegieł. Ostatnio rozglądając się po swoim pokoju dostrzegłem pewną niezwykłą rzecz. Mianowicie – zrozumiałem, że każda z czterech otaczających mnie ścian wyraża jakąś istotną dla mnie wartość.
I tak na przykład: zasypiam i budzę się z widokiem na Tatry, bowiem naprzeciwko mojego łóżka wisi duże zdjęcie zrobione niemal przy wejściu do Doliny Strążyskiej. Stanowi ono dla mnie taką metafizyczną furtkę do tego bardzo bliskiego mi pasma górskiego. Nad moją głową z kolei zawieszony jest obrazek, który otrzymałem od mojej babci oraz zdjęcia bliskich mi osób. Niewątpliwie wyrażają one silne poczucie więzi z ludźmi, którzy coś dla mnie znaczą, bądź niestety znaczyli. Z kolei na wschodniej ścianie przyczepiony jest biało-czerwony szalik, który przypomina mi o polskich tradycjach, symbolach, historii – ot po prostu o dumie z bycia Polakiem. Ostatnia ściana natomiast przyozdobiona jest w oprawiony plakat z wetkniętym między nim a szybą numerem startowym. Przywołuje mi on na myśl największą przygodę jaka spotkała mnie odkąd zacząłem startować w biegowych zawodach. Był to udział w maratonie w Chicago 13 października 2013 roku.
Bardzo często patrzę na ten pamiątkowy plakat na którym widnieją: wieżowce Wietrznego Miasta odbijające promienie wschodzącego słońca oraz niemal wyrastająca pod nimi ścieżka biegowa. Czuję się wtedy tak jakbym właśnie znowu rozgrzewał się przy fontannie Buckingham przed startem tej prestiżowej imprezy. Może niekoniecznie mam takiego pietra jak wtedy, gdyż był to mój debiut na królewskim dystansie, ale gdzieś w duszy słyszę tą przedziwną mieszankę gwaru i skupienia wydobywającą się z ponad 45 tysięcznego tłumu. W dodatku okraszoną dźwiękiem dochodzącym z zawieszonych nad nim kilku śmigłowców.
Zimne powietrze wdzierające się wieczorami przez otwarte okno w moim pokoju przypomina mi natomiast chłód tamtego poranka. Ten jednak szybko zanikał, kiedy idąc na miejsce startu przez powoli budzące się do życia ulice Chicago słyszałem wiele ciepłych słów z życzeniami powodzenia od napotkanych osób. Powoli podkręcała się atmosfera, która ostatecznie bardzo mnie zaskoczyła.
Start mojej strefy startowej został zaplanowany na godzinę 8:00. Przed wejściem do niej czułem się niemal jak pięściarz przed pierwszą zawodową walką. Nawiasem rzecz biorąc zawsze marzyłem o tym by choć raz móc wyjść do ringu. Taką właśnie scenę rozgrywałem w swojej głowie, kiedy zbliżała się godzina startu. Ringiem była dla mnie linia startowa maratonu po której przekroczeniu miałem zmierzyć się z dystansem lekko ponad 42 km. Każdy kilometr miałem potraktować jak rundę. Taktyczne założenia zakładały, że mam wypunktować tę bestię w tempie 5:41min./km. Zwycięstwo przyszłoby zatem na sekundę przed upływem czterech godzin. Nie mogło być mowy o przerwach, żadne ring girls nie zamierzały paradować w kusych spódniczkach pomiędzy ciosami wymierzanymi między mną, a asfaltem.
Tymczasem musiałem wyjść z ogarniającego mnie coraz głębiej letargu. Zdjąłem z siebie gustowne wdzianko z worków na śmieci i wszedłem naładowany adrenaliną do swojego sektora. Wydobywająca się z rozmieszczonych dookoła głośników muzyka, tylko podniosła napięcie. Jedynie zdrowy rozsądek mógł uratować sytuację. Groziła mi bowiem utrata zmysłów i ucieczka od założonego planu taktycznego. Starter wystrzelił.
Tłumy i czerwony dywan
Fala ruszyła. Trzysta metrów za linią startową zaczęła wlewać się do tunelu. Mój zegarek zwariował, zupełnie stracił orientację w terenie i określił moje tempo na prawie 8:00 min./km. Przyznaję, że spanikowałem i przyspieszyłem. Zupełnie niepotrzebnie. W momencie kiedy znalazłem się na powierzchni wskazywał już 4:08min./km. Wtedy zamieniłem się z nim miejscami. Straciłem zmysły nie tylko ze złości na zdecydowanie zbyt szybkie tempo pierwszego odcinka, ale przede wszystkim z racji tłumów ludzi zgromadzonych przy ulicy, którzy głośno dopingowali. To było trochę jak powtórne narodziny – nagle z ciemności wyłonili się w blasku słońca obcy ludzie, którzy nie wiadomo co krzyczą i mówią! Efektu dodawał rozłożony wielki, czerwony dywan – to już było jak rozdanie Oscarów. Tylko gwiazd nieco więcej. Z wrażenia aż ścisnęło mnie w żołądku.
Uspokoiłem nieco tempo biegu, ale ta wesoła rzeka ludzi wokół mnie porwała mój rozsądek. Widziałem tylko jak tonie on wśród kolorowych strojów biegowych i gadżetów, które przynieśli ze sobą kibice. Były balony, rozliczne plakaty dodające mocy, ale też wystawione stoiska z winem, piwem czy żelkami. Ktoś nawet rozpalił przy trasie grilla i częstował biegaczy mięsnymi smakołykami. Prawdziwy festyn! Uroku temu wszystkiemu dodawał zmieniający się klimat. Oto przed chwilą biegłem niemal nad brzegiem jeziora Michigan, by nagle znaleźć się w cieniu ogromnych wieżowców, czy przywitać się z niemal latającym nad China Town papierowym smokiem, a nie wspominając już o tańczących obok trasy na platformach transwestytach.
Pan Skurcz w gościnie
Na „półmetku” zameldowałem się niemal planowo: 1:59:02. Nie był to jednak wynik mojej chłodnej głowy, a wyłącznie gorącego stawu skokowego, który odezwał się nieproszony po ostatniej lekkiej kontuzji. Z perspektywy czasu może to i lepiej, że zabrał głos, bo to co przytrafiło się na 37 kilometrze mogłoby dopaść mnie wcześniej. Bez pukania bowiem wszedł do mych mięśni dwugłowych ud „Pan Skurcz” – najpierw posiedział trochę w prawej nodze, a potem przesiadł się do lewej. Został co prawda wyproszony, ale szkód narobił.
„Pan Skurcz” może i wszedł bez pukania, ale nieoficjalne zaproszenie otrzymał ode mnie dwa tygodnie wcześniej na trwającym trzy dni weselu mojego przyjaciela. Nie wspominając już o tym, że przypomniałem mu o sobie goszcząc się w domu mojego brata po przylocie do Stanów Zjednoczonych. On też razem ze mną biegł w tym maratonie. Kilka piwek jednak na parę dni przed biegiem zagościło na stole – w końcu widzieliśmy się drugi raz w przeciągu szesnastu lat.
Do mety zatem doczłapałem się w nienajlepszym humorze, gdyż czas, który uzyskałem daleko odbiegał od tego, którego oczekiwałem. Tablica wyników wskazywała: 4:22:07. Złość jednak szybko poszła w zapomnienie i przerodziła się w prawdziwą radość. Dotarło do mnie, że paradoksalnie niewiele osób ma możliwość wystartowania w tak dużej imprezie. Sam tylko dzięki kilku zbiegom okoliczności znalazłem się wśród tych szczęśliwców. W końcu nie tylko zostałem wylosowany z wielu tysięcy biegaczy, ale też zapisałem się na niego dosłownie w ostatniej chwili – zupełnie tego nie planując.
W taki właśnie sposób przeżyłem swoją najfajniejszą biegową przygodę, która co ciekawe zawarła w sobie również wartości z moich ścian. Nie tylko bowiem miałem przyjemność wziąć udział w maratonie razem z bratem, ale również przebiec go z polską flagą na koszulce. Tatry też o sobie przypomniały, gdyż krótki odcinek trasy pokonałem wraz z naszą góralką. Przy okazji również wiele się nauczyłem, nie tylko odpowiedniego prowadzenia się przed zawodami, ale przede wszystkim czerpania radości z uprawianego sportu.
Autor: Mateusz Zieliński
Pan Mateusz pisząc relację zajął III miejsce w konkursie Magazynu Bieganie „Zrób nam numer!” w
kategorii: „Wyprawa biegowa”.