Wydarzenia > Aktualności > Ludzie > Elita biegaczy > Ludzie > Wydarzenia
Mo Farah wraca na bieżnię w wielkim stylu
Mo Farah w Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud. Fot. PAP
Mo Farah, mistrz olimpijski na dystansach 5000 i 10 000 metrów, wraca do ścigania na bieżni. W niedzielę pobiegł „piątkę” podczas Portland Track Festival w USA. Zwyciężył zdecydowanie i pokazał, że maraton nie zabił jego największego atutu – piorunującego finiszu.
Wiosna nie była dla Faraha zbyt udana. Co prawda 2:08:21 w maratonie w Londynie to najlepszy w tym roku czas w Europie, ale ambicje Brytyjczyka były dużo większe. Mówiono o zwycięstwie, czasie w okolicach 2:05, a nawet o rekordzie świata. Ostatecznie bieg pokazał, że czym innym jest szybkie bieganie na bieżni, czym innym maraton. Nawet niezłe występy w półmaratonie nie przygotowały Faraha na ból, który poczuł na dystansie ponad 42 kilometrów. W Londynie nie udało się poprawić nawet rekordu Wielkiej Brytanii – 2:07:13, należącego od niemal 29 lat do Steve’a Jonesa.
Dla Faraha była to spora klęska wizerunkowa, podobnie jak dla jego trenera, Alberto Salazara. Jones był przed laty mechanikiem lotniczym, trenował w czasie lunchu i po pracy, a jego dieta składała się głównie z czekoladowych batoników i coca-coli. Natomiast Mo Farah to zawodnik wielkiego Oregon Project. Zawodnicy są tu trenowani przy użyciu najnowszych nowinek technicznych, w rodzaju antygrawitacyjnych bieżni czy platform mierzących siłę nacisku stopy. Nad zdrowiem podopiecznych czuwa sztab dietetyków, masażystów i trenerów przygotowania siłowego.
Nie pomogły jednak nowinki, namiot tlenowy ani wyjazd na obóz do Kenii. Twardy, prosty mechanik Steve Jones jest nadal szybszy niż wielka gwiazda Mo Farah. I chociaż wcześniej Brytyjczyk twiedził, że nawet w przypadku słabszego występu nie zrezygnuje z maratonu, wydaje się, że zmienił zdanie. Zapowiada start na bieżni podczas Igrzysk Wspólnoty Brytyjskiej, a potem także prawdopodobnie w Mistrzostwach Europy. W zapowiadanych planach nie ma natomiast nic o kolejnym biegu maratońskim. Zamiast tego Farah wspomniał, że chętnie zaatakowałby rekord świata na dystansie 10 000 metrów.
Niektórzy kibice mieli wątpliwości, czy po maratońskiej przygodzie, morderczym objętościowym treningu i zderzeniu ze ścianą po 35. kilometrze Mo Farah nadal będzie tym samym zawodnikiem. Szybkie bieganie krótkich dystansów i mocny finisz to zupełnie inna adaptacja niż zdolność do wydeptywania na asfalcie kilometrów w równym, umiarkowanym tempie. Wielu trenerów uważa, że maraton to droga w jedną stronę i że w treningu do niego traci się bezpowrotnie zdolności szybkościowe.
Farah pokazuje, że nie wszystko jeszcze stracone. Niedawno jego partner treningowy, Amerykanin Galen Rupp powiedział w wywiadzie, że Mo nie tylko nie stracił szybkości, ale jest wręcz jeszcze lepszy. Niedzielna ”piątka” wydaje się to potwierdzać. Brytyjczyk wygrał bieg zdecydowanie w czasie 13.23,42. Ważny był jednak przede wszystkim styl tego zwycięstwa. Ostatnie okrążenie pokonane w 52,6 sekundy to prędkość porównywalna z tą, z jaką Marcin Lewandowski finiszuje w biegu na dystansie 800 metrów. Farah był już kiedyś szybszy, podczas Drużynowych Mistrzostw Europy skończył bieg finiszem poniżej 51 sekund na ostatnim okrążeniu. Było to jednak w znacznie wolniejszym biegu, odbywającym się w tempie niemal spacerowym.
W Portland było znacznie szybciej po drodze, a finisz pozostał na wysokim poziomie. Tego typu szybkości nie mają nawet najlepsi Kenijczycy i Etiopczycy. Nie na darmo Mo Farah jest rekordzistą Europy w biegu na dystansie 1500 metrów. W Portland po dzwonku oznaczającym ostatnie 400 metrów ruszył w szalonym tempie. 200 metrów pokonał w 25 sekund, potem nieco zwolnił, ale całe 400 metrów było imponujące. Przy takim poziomie szybkości Brytyjczyk jest zdecydowanym faworytem sierpniowych mistrzostw Europy, a nabyta w treningu do maratonu wytrzymałość pozwala wierzyć w pobicie rekordów świata na bieżni.