Blogi > Bartosz Mejsner > Blogi > Wydarzenia > Relacje z biegów
PTL UTMB 2014, czyli chłopaki nie płaczą

Znowu patrzę na ogromny uśmiech, który towarzyszył mi przez cały ostatni tydzień. Znowu wydaje mi się niegroźny, nawet przyjazny, choć przed ledwie chwilą szczerzył się wściekle, bestialsko, na zmianę ociekając śliną i dmuchając śmierdzącym powietrzem. To profil górskiej przeprawy, nie biegu, przeprawy właśnie, epickiej- z Chamonix do Chamonix, poprzez najwyższe szczyty francuskich, szwajcarskich i włoskich Alp. To nie relacja z pamięci, choć wydarzenia te zostaną ze mną na zawsze, to zapis z serca.
To samo co przed rokiem miejsce, to samo skupienie i wzruszenie kurczące gardło, ta sama świadomość czekającego mnie wyzwania. MNIE. Jesteśmy drużyną, ale nie czuję tego- mam własne płuca, mięśnie i wolę. Stojąc na tym placu, jak przez mgłę widzę ludzi, jak przez watę słyszę hałas, krzyki i muzykę. To chwila, którą człowiek chciałby utrwalić, zatrzymać czas, zagłębić się w niej na dłużej. Pryska w ułamku sekundy.
Lubię późno popołudniowe starty z obietnicą spędzenia nocy w górach, zobaczenia po sobie zachodu i wschodu słońca, a pomiędzy nimi gwiazd i księżyca. To kanapka idealna.
Sięgam po kawałek czekoladowego ciasta. Nieomalże mruczę z rozkoszy. Mam tak od biegania, dawniej nie jadałem słodyczy i nie doceniałem ich podobnie jak nie biegałem po górach również ich nie doceniając. Nie miałem pojęcia o tylu pysznych istnieniach, rozmyślam, jak o tym cieście właśnie. O tylu zapewne wciąż nie wiem. Smakuję pomału, broniąc się przed łapczywością, przed którą w górach nie uciekłem- chcę je pochłaniać teraz! już! Więcej i więcej i za szybko pewnie. Cóż, jestem człowiekiem.
Mają tu taki zwyczaj, żeby dokopać ci od samego początku. Pierwsze podejście to półtora kilometra w pionie na niespełna siedmiu kilometrach trasy. Ostro i stromo. Kiedy kończymy trudny, techniczny zbieg jest już ciemno. Wraz z zachodem słońca coś w przyrodzie się zmienia. Ciepłe, ogrzewane słońcem góry pozostają krok za mną, z przodu nadciągają ciężkie deszczowe chmury, otwiera się niebo. Najpierw pojedyncze krople, z czasem, wiadro za wiadrem, wiadro za wiadrem- cierpliwie i konsekwentnie. Wściekle wieje. Kolejne dwu i pół tysięczne szczyty pokonujemy w udręce, z trzech tysięcy zawracają nas organizatorzy. To zbyt trudne i ryzykowne. Wariant nie jest wcale przechadzką, cierpię z zimna, żołądek, jak wiele razy wcześniej, odmawia współpracy. Tylko przez chwilę myślę o tym z żalem, przeklinam głośno. Tak mam, wytrwam, przetrwam, to mój własny, nikogo innego, wybór. W głowie telepie mi się myśl o wyśnionym celu, o tak odległej mecie, za wcześnie. Godzina za godziną, cel staje się coraz mniej widoczny, ginie we mgle. Śpiewam ”z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga, choć opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa…”. Gubimy się, mijają godziny…Kiedy przed południem przed oczami widzę namiot i Tatę, ciągle w strugach deszczu i złożony wpół bólem żołądka, myślę- „cyk, iskierka zgasła” Wiem, że się nie podniosę, wiem to ponad wszystkie nadzieje.
To żałosne i ckliwe, pewnie też zupełnie niepotrzebnie o tym piszę, ale nigdy nie czułem się tak bezradny, słaby i zrozpaczony jak wtedy właśnie. I jeszcze to natrętnie powracające pytanie- po co mi to wszystko?!
Podczas zimowych treningów, początkowo by zwyczajnie zabić monotonię i nudę, potem z rosnącą fascynacją, słuchałem wspomnień Marka Kamińskiego. Teraz, a być może już wtedy w namiocie, wróciły do mnie jego myśli. Pomogło mi to odnaleźć się, wejść na nową drogę. Jak brzytwy chwyciłem się myśli o drużynie. Nie jestem przecież ja, jesteśmy my, ten drugi musi wracać na trasę, musi dotrzeć, skończyć co zaczęliśmy. Redefinicja celu- zrozumiałem to w jednej chwili.
To ważne żeby za własną porażkę nie obwiniać wszechświata, nikogo. Nie widzieć spisku mocy i sił przeciwko sobie. Wyjście ze strefy komfortu w ultrawyzwaniach to przecież zderzenie z szeregiem czynników, na które nie mamy wpływu- pogoda i zdrowie to te najbardziej istotne. Zadbałem o najlepszą możliwie formę fizyczną i sprzęt. Przemyślałem strategię i zadania logistyczne. Wszystko to za mało. Porażka- siostra bliźniaczka sukcesu, której nikt nie chce, poznałem ją, chodzimy ze sobą pod rękę.
W Champex Lax zakończyłem najważniejszy tegoroczny start, ale bieg dopiero się dla mnie zaczął.
Po czterdziestu ośmiu godzinach znowu jestem na trasie, chociaż tym razem już bez numeru startowego. Jestem członkiem zespołu, tym najmniej ważnym. Naładowany energią, odbudowany i zregenerowany, mam wspierać, zachęcać do podjęcia wysiłku, budzić, mówić i milczeć- mam być obok. Jakże łatwo przyjąłem na siebie tą niewdzięczną rolę, jakże łatwo udało mi się przeskoczyć zranione ego i własne niespełnione ambicje. Jestem inny niż myślałem, jestem współczujący, troskliwy i dobry i dobrze mi z tym, z takim sobą.. Czy taki byłem zawsze? Czy to góry mnie zmieniają? Czy taki pozostanę wobec innych i na zawsze? Nie wiem, ale podchodząc w nocy pod wielką górę gdzieś we Włoskich Alpach uśmiechałem się do siebie.
Moją nagrodą była godzina spędzona na folii termicznej, na posłaniu z borówek, tuż pod szczytem, ponad 2300 metrów nad poziomem morza, gdzie gwiazdy są na wyciągnięcie ręki, Wielki Wóz na poziomie oczu, chłód nocy otula, nie ziębi. Zapamiętam tą noc, rozmowy, widoki i zmęczonych ludzi, którzy wyczerpani, chwilami z trudem podnosili stopę wyżej. Większość z nich już wkrótce, podobnie jak ja wcześniej, miała się poddać.
Znużony wysiłkiem całonocnej wspinaczki, z ulgą wracałem odpocząć. To zaledwie połowa, wrócę.
Kolejna- trzecia i ostatnia noc na trasie miała być najdłuższą i najtrudniejszą dla mnie. Droga dla nóg i głowy, droga dla szyi objuczonej ciężkim workiem i myśli szarpanej raz to wściekłością, raz to strachem aż do ulgi i całkowitego oczyszczenia.
Może nie byłem wcale potrzebny? Może to tylko moje rozrosłe ponad miarę ego podpowiada, krzyczy!- to także dzięki tobie się udało, do cholery!? Jestem ważnym ogniwem, czy raz okazując się słabym, takim właśnie pozostałem? Nie znajduję na razie odpowiedzi. Mam nadzieję, że w końcu to do mnie przyjdzie, odrobię do końca tą trudną lekcję…z nie wiem czego jeszcze. Ciągle na równi z radością czuję złość. Raz widzę się wygranym- bo przecież doświadczyłem tak wiele, za chwilę przegranym, bo nie mam satysfakcji zwycięstwa. Jestem olbrzymem bo wstałem, podniosłem się i walczyłem w imię bladego światełka, zaraz karłem ogarniętym złą myślą i żalem. Jedno uczciwie i z głębi serca mogę powiedzieć- nie jestem zazdrosny. To dobra porażka.
Opatrzność nade mną czuwa. Wie o moich rozterkach i wątpliwościach. Nie szkodzi mi, podaje rękę i zsyła kogoś na kim mogę się skupić. Podchodząc o świcie pod ostatnią wielką, ukrytą w mokrej chmurze, górę, mam w głowie miast siebie troskę, obawę i strach o kogoś kto słabnie, opiera się na moim silnym ramieniu. Moje zadanie przyćmiewa to wcześniejsze, kolejna nauka, kolejna lekcja lub odpowiedź na wcześniejsze pytania. Zdałem ją. Jestem z siebie dumny. W nagrodę za wszystko zostałem doceniony, ale przede wszystkim jestem z siebie dumny. Nie byłoby tego, gdyby wszystko się udało.
Nie dotarłem więc do końca, a jednak nie czuję się przegrany. Wszystko jest po coś. Ktoś, także dzięki mnie dotarł na metę, ktoś inny na szczyt.
Wspomniany wcześniej Marek Kamiński, napisał, że nie zdobyłby swoich biegunów gdyby nie porażki, których wcześniej doświadczył.
Pojechałem w Alpy na wyścig, którego nie ukończyłem. Zamiast tego przebyłem drogę przez nadzieję i rozpacz do satysfakcji i do samego siebie. Głupia i łatwa wygrana nie może mierzyć się z dobrą porażką.
Wrócę tam, jestem ultrasem, zatrzymuję się tylko na chwilę żeby się rozejrzeć.