Blogi > Blogi > Piotr Falkowski i Jagoda Wąsowska
Biega(j)my razem
„Biegajmy razem“ – tak nawiązując do hasła sprzed lat Tomasza Hopfera nazwaliśmy nasz coniedzielny biegowy program w TVP1. No to biegamy razem – ja i Moja Najukochańsza Żona Jagódka. Od prawie 3 lat. Pielęgnując nie tylko zdrowie i kondycję, ale też… nasze małżeństwo.
„Przebiegnę maraton“ – powiedziała kilka lat temu Moja Najukochańsza Żona Jagódka. Ot tak, całkiem z niczego, jedliśmy chyba wtedy śniadanie. Nie udławiłem się z wrażenia, jedynie w myślach popukałem w głowę, a na zewnątrz uśmiechnąłem i powiedziałem: „Super, będę Ci kibicował“. Pomysł był dla mnie z natury tych kosmicznych i to raczej z bardzo daleko pozanaszogalaktycznych. Jagódkę ciężko było namówić nawet na wyjście na spacer, wszędzie jeździła samochodem. Mnie z kolei, spasionemu, blisko 120-kilogramowemu facetowi, niedobrze się robiło na myśl o podbiegnięciu 200 metrów. Dwa, trzy razy w życiu owszem, próbowałem biegać, ale… po dwóch, trzech dniach zapał się kończył. Zadyszka, kolka, te rzeczy. I nagle… maraton! Hehe, naprawdę… Gdzieś tam wyczytała, że założyciel banku, jak go z tegoż banku potem posunęli, postanowił (i przebiegł) maraton – i stwierdziła, że Ona też. No dobra, jak stryjenka sobie życzy…
Ze dwa razy wyszedłem z Jagódką pobiegać do Lasu Kabackiego. Umęczyłem się jak cholera, pogoda wstrętna. Pierwszy pretekst był dobry, żeby się wymigać. Najśmieszniejsze, że Żona poszła w to samo. I temat maratonu (na całe szczęście, stwierdziłem) poszedł się…
Jakieś dwa lata później to ja zacząłem biegać. Dzięki mojej przyrodniej siostrze Cukrzycy (kiedyś napiszę, jak to się fajnie z nią ułożyło) było mnie już 30 kg mniej, dbałem o dietę i regularnie jeździłem do pracy rowerem (30 km dziennie). Teraz to Moja Żona patrzyła na mnie z pobłażaniem (a czasem ze złością), na mój zapał neofity i namolne namawianie Jej, by też zaczęła się ruszać. Trafiłem do dorosłej grupy biegowej, powoli zacząłem nie tylko biegać, ale i trenować. Ale Żona – twardo nic. Złośliwe przypominanie hasła „przebiegnę maraton“ konsekwentnie olewała. Wreszcie – chyba dla świętego spokoju, tak tylko żebym się odpierwiastkował – zaczęła truchtać.
Miałem straszną radochę, a po niespełna roku biegania – we wrześniu 2010 – to ja zadebiutowałem w maratonie. Co ciekawe – dzięki Niej! To Jagódka, widząc, że jestem po obozie w dobrej formie, namówiła mnie do zapisania się na Maraton Warszawski. Nie do końca przekonany (czy naprawdę wszyscy muszą biegać maratony?!) posłuchałem i… to był genialny pomysł! Zrealizowałem wszystkie założone cele: ukończyć, przebiec, złamać 4 godziny. Szczęśliwy i podjarany dzień po Warszawie jadąc do pracy zapisałem się do Dębna. Miesiąc po debiucie poprawiłem się o 8 minut. A gdy wróciłem – Moja Najukochańsza Żona oświadczyła: „Chcę tak jak Ty przygotować się do maratonu“.
Zadeklarowałem, że w Jej debiucie pobiegnę nie na swój wynik, tylko z Nią, jako Jej wsparcie. W parze przebiegliśmy Jej pierwszą dychę (Biegnij Warszawo) i na wiosnę Półmaraton Warszawski. Jagódce coraz bardziej się podobało, solidnie, systematycznie trenowała i była coraz lepsza. Jej debiut w Cracovia Maratonie zaliczyliśmy wspólnie, wspólnie walczyliśmy nie tylko z kilometrami, ale i problemami żołądkowymi. A po Krakowie Żona podjęła decyzję – „zdobędę Koronę Maratonów Polskich“. Zdobyła! I to w jakim stylu!
Kolejne maratony i inne liczne starty biegliśmy już każde dla siebie, ale jednocześnie – dla siebie nawzajem, wspierając się w ciężkich przygotowaniach, trudnym momencie zmiany trenerki (przez jakiś czas trenowaliśmy sami, na własny nos i odrobinkę zdobytej do tej pory wiedzy). Co bardzo ważne – nowa wspólna pasja pomogła nam uporać się z narastającym kryzysem w małżeństwie. Zaczęliśmy zupełnie inaczej ze sobą rozmawiać, inaczej (lepiej!) się rozumieć. Razem chodziliśmy na treningi wzbudzając zazdrość kolegów, którzy za nic nie mogli namówić do biegania swoich drugich połówek i zmagali się z ich codziennym „znowu idziesz na trening? Zrobiłbyś coś w domu zamiast tylko biegać!“. Po pewnym czasie te same drugie połówki zaczęły jednak się ruszać – ale nie namówione przez mężów, tylko zainspirowane Jagódkowymi maratonami i naszym bieganiem we dwoje. I biegają cały czas!
A my… teraz biegamy razem trochę rzadziej, bo Jagódka ostro pracuje, prawie wzięła mnie na utrzymanie 🙂 i dużo wyjeżdża, więc częściej biega sama. Ale jak tylko możemy – jedziemy na trening wspólnie. Na zawody – tak samo. A wokół nas – tłumy, także małżeństw i par. Już nikt nie musi mi zazdrościć biegania we dwoje. Jak to się wszystko zmieniło!
Ech, o tym bieganiu z Jagódką to mógłbym mówić i mówić, pisać i pisać… tylko kto z Was chciałby tyle czytać?