Czytelnia > Ludzie > Historie biegaczy > Czytelnia > Reportaże
Na bieżni tylko w snach. Potem trzeba się obudzić [REPORTAŻ]

pixabay.com
Prawda jest brutalna, czy to się komuś podoba, czy nie. Do celu, którym jest kariera, ta na poziomie zawodowym, o zasięgu światowym, docierają wybrańcy. Trudno wygrać tę walkę nawet tym, którzy w młodym wieku, jako juniorzy i młodzieżowcy, mieli wyniki i sny o potędze. Kiedy sport zaczyna się na dobre, w wydaniu dla dorosłych, przytłaczająca większość zderza się z rzeczywistością. Albo bieganie i biedowanie albo praca – wybór należy do ciebie.
Polski Związek Lekkiej Atletyki zapewnia zawodnikom pomoc na najwyższym poziomie. Brzmi pięknie i takie jest. Dotyczy jednak tylko tych, którzy rok w rok potwierdzają wyniki na pułapie międzynarodowym, a najlepiej zajmują wysokie miejsca w wielkich imprezach. Oni byt mają zapewniony, a w przygotowaniach komfort i spokój. Pozostali? Ci, którym do strefy bezpieczeństwa brakuje tak niewiele? Tu do piękna daleko, łatwo się potknąć, a nawet runąć na piętrzących się przeszkodach. O nich to będzie opowieść.
Jacek. Trenuje norweskie dzieci
Jacek Kabaciński 23 lata skończy w październiku. Młody z niego człowiek. Ma złoto mistrzostw Europy juniorów 2013 w sprinterskiej sztafecie, ma rekordy życiowe 10,63 s w stumetrówce i 21,66 na 200 m, z sezonu 2014. Nieźle, prawda? Wielce obiecująco. Na tym dobre wiadomości się kończą.
– Wtedy, za tych dobrych czasów, PZLA zapewniało mi wszystko – trenera, sztab medyczny, wyjazdy. Pełen profesjonalizm. Na dodatek mieszkałem z rodzicami, niczego mi nie brakowało – wspomina. W roku 2014 sztafeta wróciła z mistrzostw świata juniorów w Eugene z 11. wynikiem. Tylko 11. A to oznaczało koniec profesjonalizmu. I już. – Nagle straciłem wszystko, dużo karier tak się rozpada. Za dzieciaka można się bawić w lekkoatletykę, potem nadchodzi codzienność – mówi Jacek.
Sprinterem już nie jest. Biega, to jasne, ale tylko amatorsko, w – uwaga – Norwegii. Trafiła się okazja, to wyjechał, bez wahania. – W Polsce nie widziałem na siebie pomysłu, a już na pewno nie w sporcie. Tam zostałem trenerem rocznika 2005 w bloku sprintu. Utrzymać się z tego nie utrzymam, zarabiam jako kierowca, ale po godzinach robię to, co naprawdę lubię, co daje mi frajdę i satysfakcję. Pytam, choć znam odpowiedź, dlaczego nie trenuje dzieci w Polsce? – No właśnie, wszyscy znamy odpowiedź – mówi Jacek.
Wyniki zawodów, nawet tych juniorskich, śledzi w internecie, jest z nimi na bieżąco. Zastanawia się, ale tylko czasami, co by było, gdyby zacisnął zęby i nadal biegał, od takich nadlatujących myśli trudno uciec. Bywa, że w snach przenosi się na bieżnię, znowu staje w blokach startowych i patrzy w dal – na to, co go za chwilę czeka. Lubi tam wracać. Potem trzeba się obudzić. I iść do pracy.
Więcej historii młodych polskich zawodników przeczytacie w marcowym wydaniu miesięcznika BIEGANIE.