Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
Piekło Czantorii faktycznie okazało się piekłem [RELACJA]

mat. prasowe
Piekło Czantorii przypomina, by nigdy nie lekceważyć biegu górskiego. Nawet, jeśli to jest „tylko” półmaraton. Nawet w stosunkowo niewysokich górach.
Na półmaraton górski w Beskidzie Śląskim pojechałem z dwojgiem znajomych z klubu Vege Runners. Bożena i ja mieliśmy w planach start. Kontuzjowany Robert jechał towarzysko, no i oczywiście połazić po górach.
Szacunek dla Beskidu Śląskiego
A czy jest po czym łazić? Hm, kiedy przed laty wędrowałem ze znajomymi przez Beskid Żywiecki, a potem przeszliśmy w Beskid Śląski, ten ostatni potraktowałem raczej lekceważąco. Beskid Żywiecki był bowiem dość dziki; turystów spotykało się na grani raz na jakiś czas. I byli to turyści plecakowi. Natomiast grań Beskidu Śląskiego skojarzyła mi się wtedy z deptakiem w jakimś kurorcie, na dodatek skrzyżowanym z miejscem na festyn oraz z… parkingiem. Na grań wjeżdżały bowiem samochody, cuchnęło tam kiełbasą z grilla, a ludzie spacerowali po górach w miejskich butach.
Robert Brdak
Szacunku do tych gór nabrałem dopiero podczas kolejnego wyjazdu, też sprzed lat. Wtedy to na grań wspięliśmy się od strony miejscowości Wisła, a potem przez Stożek Wielki dotarliśmy do Istebnej, skąd potem znów wleźliśmy na grań. No i udało mi się porządnie zmęczyć.
Kiedy jednak w tym roku zapisywaliśmy się na Piekło Czantorii, byłem przekonany, że nazwa tych zawodów jest nieco przesadzona. Tym bardziej, że zdecydowaliśmy się na pokonanie tylko jednej pętli o długości 24,3 km.
„To w końcu nie aż tak wysokie góry, najwyżej pobiegnę wolniej i będę miał gorszy czas” – pocieszałem się.
Musiałem się tak pocieszać, bo nie byłem dobrze do zawodów górskich przygotowany. A właściwie, szczerze powiedziawszy, nie byłem przygotowany w ogóle. Zawody odbywały się w połowie listopada, a ja pod koniec września praktycznie przestałem trenować. Och, miałem swoje usprawiedliwienia: dużo pracy i liczne wyjazdy. Zdawałem sobie jednak sprawę, że te usprawiedliwienia to nie jest najlepsze paliwo umożliwiające ukończenie zawodów. Najlepszym paliwem są litry potu wylane podczas treningów.
Tej pracy miałem przed startem tyle, że nawet przed wyjazdem nie przypomniałem sobie, jak wygląda trasa Piekła Czantorii. Jechałem do Ustronia kompletnie zielony i bynajmniej nie chodzi mi o kolor napisu „Vege Runners” na mojej koszulce biegowej.
– Pamiętajcie, że przed wami najtrudniejsze górskie zawody w Polsce – straszył nas na starcie spiker.
Trudniejsze niż górski maraton
Do tej pory za swój najtrudniejszy półmaraton górski uważałem zawody na Pętli Tatrzańskiej, trasie biegnącej przez Górę Chełmską, która wbrew swojej nazwie nie jest wcale górą, lecz zespołem polodowcowych pagórów usytuowanych na wschód od Koszalina, czyli nieopodal wybrzeża Bałtyku.
Półmaraton Górski Pętli Tatrzańskiej był bardzo trudny, ale Piekło Czantorii nawet na swojej najkrótszej trasie okazało się o niebo trudniejsze. Ba, zawody te okazały się trudniejsze nawet od Maratonu Karkonoskiego, podczas którego pokonałem dystans 49 km. Dystans dwa razy dłuższy, ale podejścia jednak łagodniejsze.
Piszę „podejścia”, a nie „podbiegi”, bo nikt, poza oczywiście ścisłą czołówką, nie pokonywał ich biegiem. Przebiegliśmy może kilkaset metrów od momentu startu. A potem zrobiło się stromo i trzeba było iść. Wtedy jeszcze szparkim, energicznym krokiem.
A kiedy już byliśmy na górze, zaczął się stromy zbieg, tym trudniejszy, że skakaliśmy po pływających w błocie kamieniach. I tak już było właściwie przez cały czas: długie, strome podejście na zmianę z długim, stromym zbiegiem. Męczące, tym bardziej, że po drodze nie ma punktów żywnościowych. Pierwszy i przed metą ostatni był dopiero po czternastym kilometrze. Punkt usytuowano w dużym namiocie i można się było tam naprawdę najeść. Nie brakowało wegańskich smakołyków. Ba, podano nawet czeską Kofolę!
Schody do nieba
Niestety, zaraz po wybiegnięciu z punktu zaczęły się schody. A właściwie stok narciarski. Podczas wspinaczki tym stokiem po raz pierwszy zdarzyło mi się kilka razy przystanąć, żeby przez chwilę odpocząć. Kolejne podejście było jeszcze trudniejsze, a ja zacząłem robić przystanki jeszcze częściej.
– Wszystko w porządku? – zapytał mijający mnie zawodnik.
– Tak, to tylko zmęczenie – odparłem.
– To już końcówka – pocieszył mnie. – Po tym podejściu jeszcze tylko zbieg i meta.
Zbiegaliśmy kolejnym stokiem narciarskim. Nie było łatwo, ale ja się cieszyłem, że biegnę, a nie idę. Stopniowo wyprzedzałem kolejnych zawodników i wypatrywałem mety.
Wciąż jej nie mogłem dostrzec, ale przecież musiała być gdzieś blisko. Biegliśmy już w tym momencie leśną dróżką, a coraz bliżej w dole widziałem zabudowania Ustronia.
Nagle dróżkę przecięła biało-czerwona taśma, a wolontariusze nakazali nam skręcić ostro w lewo. Ta dróżka biegła już delikatnie pod górę i wydawała się nie mieć końca. Niknęła gdzieś pod prowadzącym na grań wyciągiem.
– Nie będziemy chyba biec aż do górnej stacji? – wyraziłem nadzieję.
– Nieee, chyba nie, zresztą nie wiem… – z wahaniem odparł zawodnik, który truchtał obok mnie.
Mały, biały dom
I faktycznie nie pobiegliśmy. Poszliśmy. A potem powlekliśmy się. Gdzieś u góry, przed nami, majaczył mały, biały domek.
„Byle dowlec się do tego domku” – myślałem, przystając po raz kolejny. – Tuż za nim jest już chyba stacja kolejki i upragniona meta.
Za domkiem przekonaliśmy się, że trzeba iść jeszcze co najmniej kilkaset metrów. Potem, już na mecie, Bożena powiedziała mi, że na jej oczach jeden z zawodników zszedł z trasy właśnie na wysokości tego domku. A właściwie nie zszedł, bo zejść nie bardzo było dokąd, tylko zawrócił i poszedł w dół. Do mety zabrakło mu może 300 metrów.
Tymczasem z góry zjeżdżali wyciągiem zawodnicy, którzy już bieg ukończyli. I pocieszali nas, jak tylko umieli:
– Dawać, dawać, to już końcówka! – krzyczeli. – Za chwilę będzie jeszcze trudniej, ale to już prawie koniec!
Faktycznie było trudniej. Ścieżka zaczęła piąć się pod górę na tyle stromo, że właściwie najwygodniej byłoby wspinać się na czworakach.
A potem dotarliśmy do krawędzi. I wyjrzeliśmy poza tę krawędź. Mety nie ujrzeliśmy, zobaczyliśmy za to stok narciarski, który wspinał się już łagodniej. I znikał za niewielką górką. Kiedy wtoczyliśmy się na szczyt tej górki, kawałek przed sobą zobaczyliśmy wreszcie górną stację kolejki, a obok niej linię mety.
– Nareszcie – wysapał idący obok mnie chłopak z dredami. – Myślałem, że nigdy nie ukończę tego drugiego kółka.
Wspomniał o drugim kółku, więc pokonał właśnie trasę o średnim poziomie trudności. Dystans 47 km. Dla mnie, przy tych przewyższeniach, niewyobrażalne.
Robert Brdak
Kilka metrów przed metą zrobiło się w miarę płasko, więc te ostatnie metry przetruchtałem. Na mecie Bożena, która przybiegła grubo przede mną, podała mi kurtkę, którą z kolei dostała wcześniej od Roberta. Byłem im obojgu wdzięczny, bo właśnie zaczął przewiewać mnie chłodny wiatr. I tak, pomimo ciepłego okrycia, kiedy już zjeżdżaliśmy wyciągiem do miasta, czułem lekkie dreszcze. I patrzyłem w dół, na strome zbocze Beskidu Śląskiego, z bardzo dużym respektem.
Wrócimy tu za rok. Ale wtedy to nie ja będę drżał. To piekło Czantorii będzie drżało przed nami.