Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
Maraton Wigry. Relacje uczestników
Ponad 120 osób na dystansie maratonu. 165 – w biegu na 12 km. To niewiele w porównaniu z wielkimi masowymi biegami w dużych miastach. Ale zgromadzić tylu uczestników w I edycji biegu na odległej od wielkich ośrodków miejskich Suwalszczyźnie – to nie lada sukces i zarazem wyzwanie.
Wydaje się jednak, że organizatorzy stanęli na wysokości zadania, a w przyszłym roku miejsca na Maraton Wigry rozejdą się jak ciepłe bułeczki. O tym, jak wyglądała pierwsza edycja wigierskiego biegania piszą dla nas Andrzej Brandt oraz zwycięzca I Maratonu Wigry – Grzegorz Styczeń.
Drugi biegun biegania. Relacja Andrzeja Brandta
Sękacza, mrowisko, a może wegańską babkę ziemniaczaną? Na popitek rdzawy kwas chlebowy, a po wszystkim potężna kopa młodych ziemniaków z kartaczem – tłustym i sytym, jak trasa Maratonu Wigry. Tak, bo tu o bieganie chodzi, a nie o kolejny odcinek podróży kulinarnych Makłowicza.
Choć gdyby kuchenny celebryta zajrzał na Suwalszczyznę, z pewnością i on oniemiałby nad wirtuozerią autochtonów w obróbce, na przykład, ziemniaka. Nie bez powodu część uczestników kameralnego Maratonu Wigry przyznawała, że o ile standardowy, uliczny maraton, jakich w kraju na pęczki, kojarzy się po wszystkim z chwilami słabości, euforii czy kryzysów, o tyle z malowniczej pętli wokół Jeziora Wigry wyjeżdżają z pamięcią… smaków.
Drugi biegun biegania
Dokładnie w momencie, gdy oczy większej części biegającej Polski zwrócone były na południowy koniuszek kraju, gdzie przy pełnej lampie ponad dwie setki ultrasów goniło w spektakularnych warunkach po Grani Tatr, przeszło 700 kilometrów od Zakopanego, przy granicy z Litwą, w maleńkim Starym Folwarku Krzysiek Gajdziński wraz z niewielką ekipą odpalił Maraton Wigry. W Starym Folwarku nie ma krupówek, jest kilkanaście chałup, szkoła, dwa sklepy i stanica PTTK’u. I jest pięknie, tak pięknie, że i na samej trasie, i na mecie, i na kończącym bieg grillu, prześcigano się w kreśleniu barwnych epitetów.
Tour de Wigry
Przecudnej urody pętla otulała kręcące się w literę S Jezioro Wigry wraz z przyległościami. Emblematyczną miejscówką Wigerskiego Parku Narodowego są … Wigry. Miejscowość Wigry. Wysunięty na malowniczym półwyspie klasztor kamedułów to turystyczne „must see”. Dla nas posłużył za uroczą miejscówkę do startu, skąd ruszyliśmy podług ruchu wskazówek zegarka, wschodnim i południowym wybrzeżem Wigier. Choć wybrzeże to duże słowo – z licznych tu pagórów, wyrzeźbionych zlodowaceniami, sporadycznie zerkaliśmy na potężną taflę jeziora. W większości obieraliśmy szeroką ścieżynę wijącą się poletkami, lasami, wioskami, by za moment spaść na interwałowy single track. Trochę asfaltu z autochtonami i letnikami wylegającymi, by polamentować nad upałem i „Jezu, jak daleko jeszcze macie”, ale przede wszystkim dopingować, by znów wskoczyć na uroczy zielony szlak, który po zachodniej stronie jeziora przechodzi w długą, drewnianą kładkę. Za plecami trzydzieści kilometrów z okładem, więc ta kładeczka działa cudownie dla tempa. Pod stopami płasko i mięciutko. Na moment przed metą duże brzuchy dużych letników dopingują ostro, kręcąc z niedowierzaniem głowami, gdy mija ich rozpędzona Pani w wieku lat 60. Po prawości rozpościera się widok na wieże klasztoru. Znaczy, że już blisko. Ostatnia prosta w asyście gęsto zebranych widzów – w większości rodzin, przyjaciół, ale i przypadkowych przechodniów. Meta spina klamrą przeszło czterdziestokilometrową pętlę dookoła Wigier. Dla piechurów rekomendowany czas na szlak to dwa dni. Najlepszym wystarczyło 3h18 min – dokładnie tyle potrzebował Grzegorz Styczeń z Będzina. Wśród kobiet wygrała Jolanta Wagner z czasem 3h55min. Najlepsi cieszyli się na podium z kilogramowego sękacza – kulinarnego symbolu tego miejsca.
Drugi biegun żywienia
Scott Jurek byłby w swoim żywiole, gdyby zechciał się pofatygować do Starego Folwarku. Z pewnością sam stanąłby za garem, kotłując weń lokalne wytwory ziemii, ale pierwej skosztowałby wegańskich pierożków czy wilgotnego ciasta jabłkowego. Ziemniak Party, czyli lokalna odpowiedź na maratońskie pasta party, to paleta niesamowitych smaków Suwalszczyzny. Z dużym ukłonem w stronę „nieprawomyślnie” jedzących, jak wciąż określani są wegańscy sportowcy. To z myślą o nich przygotowano osobny stół, uginający się od przysmaków. Później, na punktach odżwyczych specjalnie oznaczano wegańskie posiłki. Nie dziwiła więc solidna reprezentacja koszulek Vege Runners.
Na marginesie dużych liczb
Listę startową Maratonu Wigry zasiliły nazwiska, w głównej mierze, z północnej i środkowej Polski, z dużych miast pobrzeża i centrum. Ośrodków, w których jak na dłoni widać pozytywną rewolucję aktywności fizycznej. Ośrodków, które goszczą wielkie, masowe imprezy biegowe. Tysiąc truchtaczy na starcie to już standard większości dyszek, połówek czy maratonów. Te tłumy mają swój klimat – rozmawialiśmy na trasie – ale rzeczywiście jest się tam masą, skrojonym produktem, bezimiennym indywiduum. Maraton Wigry – co przezierało w wielu rozmowach – budował zupełnie inny klimat, przyjacielski, towarzyski. Na umownej linii startowej nie stanęła, wyabstrahowana sektorem od tłuszczy amatorskiej, elita. Na trasie równą uwagę kibiców zwracał każdy biegacz, nie tylko goniąca w amoku czołówka. Tworzyły się mniejsze i większe grupki, zawierały znajomości, był i czas na krótkie rozmowy z lokalesami wykładającymi kubły z zimną wodą. Klimat biegunowo odmienny od tego, do czego przyzwyczajają miejskie imprezy.
Autor relacji: Andrzej Brandt
Moje pierwsze zwycięstwo w maratonie. Relacja zwycięzcy I Maratonu Wigry, Grzegorza Stycznia:
O Maratonie Wigry dowiedziałem się 26 kwietnia z Facebooka. Głównie te kilka zdań napisanych przez organizatora skłoniło mnie do zapisania się na ten maraton.
To nie jest maraton do robienia życiówek… chyba, że startujesz pierwszy raz. To maraton dzięki, któremu odwiedzisz nieprzyzwoicie piękne miejsca. Trasa przeprowadzona w całości na terenie Wigierskiego Parku Narodowego, wokół Jeziora Wigry, w większości zielonym szlakiem pieszym. Wąskie i kręte leśne ścieżki nad samym brzegiem jeziora, długie kładki na bagnach, szutrowe drogi i tylko odrobina asfaltu… A oprócz niezwykłych widoków… nieskazitelnie czyste powietrze – na pewno słyszałeś o Zielonych Płucach Polski
Właściwie od razu z żoną postanowiliśmy przy okazji pojechać na kilkudniowy urlop na Mazury. Szybko opłaciłem startowe, ponieważ limit wynosił tylko 300 uczestników i to w dwóch biegach (maraton i Pogoń za Bobrem – 12 km), i znalazłem kwaterę bardzo blisko biura zawodów (i, jak się później okazało, linii mety).
Do Starego Folwarku przyjechaliśmy 11 sierpnia i zaraz po rozpakowaniu rzeczy wsiedliśmy na rowery, żeby się odetchnąć świeżym powietrzem po długiej podróży. Przy okazji zrobiliśmy małe rozeznanie części trasy maratonu.
Postanowiłem w tygodniu poprzedzającym maraton, prawie w ogóle nie biegać (tylko w środę zrobiłem około 13 km). Decyzja ta związana była z kontuzją lewej stopy, której nabawiłem się 3 sierpnia i ciągle dawała o sobie znać. Codziennie natomiast (do czwartku włącznie) jeździłem po 20-23 km na rowerze, w tempie raczej rekreacyjnym, ale po trudniejszy ścieżkach.
Nadszedł piątek. Formalności z odbiorem pakietu startowego poszły bardzo sprawnie. Pakiet startowy zapakowany był w ekologiczną i funkcjonalną torbę. W skład pakietu wchodziły: nr startowy z agrafkami, bardzo fajna praktyczna koszulka, mapka trasy z jej szczegółowym opisem i folder reklamowy. Następnie zamiast standardowego pasta party odbyło się Ziemniak Party. Czyli regionalne potrawy z ziemniaka, np. kiszka ziemniaczana, kartacze, soczewiaki.
Maraton startował spod klasztoru kamedułów w Wigrach, a baza i meta znajdowały się w Starym Folwarku. Organizator zapewnił transport uczestników autobusami na linię startu. Po kilku krótkich powitaniach i wyjaśnieniu, jak przebiega trasa, gdzie mogą wystąpić trudności i gdzie można napotkać np. bobry, o godz. 9.30 wreszcie ruszyliśmy. Pierwsze kilometry trasy biegło mi się bardzo dobrze, tempo było nawet ciut szybsze od planowanego. Tak naprawdę, nie wiedziałem w jakim tempie biec, bo trasa tego maratonu to jednak nie to samo co bieg uliczny. Założyłem, że powinienem zmieścić się w czasie 3:30, czyli biec w tempie 4:45-4:50. Jednak pierwszą część trasy biegłem w tempie 4:20-4:30 km i obawiałem się, że pędzę za szybko, ponieważ wiedziałem, że druga część trasy jest trudniejsza i zawiera więcej ostrych podbiegów i zbiegów.
Cały czas czułem kontuzjowana lewą stopę, na której miałem plastry i opaskę stabilizacyjną na kostce. I powiem, że przez jakieś 15 km, zastanawiałem się nawet czy nie zejść z trasy. Ale z czasem chyba po prostu zapomniałem o bólu, bo siły i ochoty do dalszego biegu dodawało mi to, że cały czas wyprzedzałem kolejnych rywali. W końcu, około 26 km, dogoniłem trzech biegaczy z czołówki. I jakoś wtedy pierwszy raz zaświtała mi myśl, że może ukończę ten maraton na podium i nawet fajnie byłoby wygrać. Dostałem takiego powera, że gdzieś około 32 km objąłem prowadzenie i do mety już go nie oddałem, biegnąc samotnie od około 34 km.
Mimo rywalizacji, miałem czas na podziwianie przecudnych widoków Wigierskiego Parku i jeziora. W kilku miejscach, chyba z wrażenia, lekko pobłądziłem, biegnąc z przodu samotnie. Trasa do około 25 km była oznaczona dobrze, natomiast później w niektórych miejscach brakowało oznaczeń… Myślę, że gdyby nie te malutkie błądzenia, mógłbym ze dwie, trzy minuty lepiej pobiec. Kiedy do mety było jeszcze około 2, 5 km (choć mnie łapał lekki skurcz łydki, bo za mało piłem na trasie), wiedziałem, że już raczej wygram. I tak też się stało. Wygrałem, może nie z jakimś super rewelacyjnym czasem (3:18:55), ale to jednak była trudna trailowa trasa, a miejscami – bieg na orientację. Drugi zawodnik przybiegł z czasem o prawie 2 minuty gorszym. Moja radość była tym większa, że jeszcze kilka godzin wcześniej nie byłem nawet pewny, czy w ogóle wystartuję i czy nie zejdę z trasy.
Co do samej organizacji zawodów, to jednym z oryginalnych pomysłów organizatorów były na pewno bufety z regionalnymi potrawami i kwasem chlebowym do picia na trasie (było ich sześć). Była też wersja wege na trasie, jak i na Ziemniak Party i na poczęstunku po biegu. Do plusów należy też zaliczyć bardzo oryginalny drewniany medal (ponoć każdy był inny), ognisko pożegnalne z kiełbaskami i regionalnymi wyrobami. Dodać należy także, że zorganizowano zabawę i opiekę dla dzieci. Pomogło to zapewne startującym rodzicom, którzy na czas biegu mogli zostawić swoje pociechy pod opieką.
Minusy, hm może nie minusy, tylko małe błędy do lekkiej poprawy. Po pierwsze, lepsze oznakowanie trasy, zwłaszcza na szlakach pieszych i rowerowych. Można by np. co 5 km oznakować trasę. Chyba brakowało też jakiegoś większego sponsora. Chociaż gdy nagrody będą za duże to znowu ściągną jacyś …. obcokrajowcy i popsują całą frajdę i atmosferę ze startowania takim amatorom jak ja. Ale jakieś fajne rzeczowe i oryginalne nagrody by się przydały np. parodniowy pobyt dla dwóch osób w pensjonacie z zestawem startowym na przyszłą edycję. Dodatkowo bardziej oryginalne dyplomy lub puchary (w tej kwestii klapa).
Podsumowując: niezapomniane przeżycie w fajnym zakątku Polski i nieoceniony smak zwycięstwa, który mobilizuje do dalszej pracy i osiągania lepszych wyników.
Autor relacji: Grzegorz Styczeń
Zdjęcia nadesłał Andrzej Brandt