Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
Ultramaraton Chudy Wawrzyniec – relacja prosto z podium
Fot. Piotr Dymus
Flesze błyskawic przestały przecinać niebo zaledwie na 1,5 godziny przed startem. Do pokonania ponad 80 kilometrów, po ścieżkach polsko-słowackiego pogranicza, nad których odpowiednim rozmoczeniem przez pół dnia i pół nocy solidnie pracował deszcz. Magda Andrzejewska, trzecia kobieta na mecie 80 kilometrów Ultramaratonu Chudy Wawrzyniec opowiada o swoich wrażeniach ze startu i… debiutu. Niech Was nie zwiedzie jej niewinna postura, to najlepsza zawodniczka CrossFit w Polsce!
Jest 4:00 rano, 10 sierpnia, przyjechałam z moim chłopakiem Wojtkiem i naszym kolegą Andrzejem na miejsce startu. Jeszcze parę godzin temu padał deszcz, a raczej chmura spadła na ziemię i trzaskało piorunami, więc błoto i strumienie przecinające trasę były gwarantowane. Na placu była już spora grupa biegaczy, która gęstniała. Wzrokiem wypatrywałam Magdy i Krzycha, organizatorów zawodów, „sprawców” moich biegowych występów. Oni to potrafią opowiadać z pasją o bieganiu, aż się chce wskoczyć w buty i polecieć przed siebie bez opamiętania.
Ok. 4:30 poszłam na start wraz z falą innych zawodników. Nie było stresu, raczej ekscytacja. Zaczęło się odliczanie ostatnich sekund i padł sygnał startu. Ruszyłam w nieznane, ciekawa wrażeń, doświadczeń i odczuć. Pierwsze kilometry były dla mnie ciężkie. Spina w barach, nogi nie chciały się kręcić, oddech też jakby nie mój. Ale mam tak zawsze na pierwszych kilometrach, więc po prostu trzeba było to przetrwać, aż organizm się wstępnie zaadaptuje do wysiłku. Jeszcze na odcinku asfaltowym ku pokrzepienia duszy ktoś z zawodników stwierdził, że mój pomysł biegu na 80+ bez doświadczenia w biegach długich po górach jest nazbyt odważny.
Podejście analityczne
Wystartowałam z obolałymi mięśniami ud i brzucha po treningach siłowych z przed kilku dni, to tak a propos regeneracji przed zawodami. Nogi dały o sobie znać już przy podejściu na Kikulę. Oczywiście, jak to w moim stylu jest, zaraz przeanalizowałam, co do treningu muszę dodać, a nie co zrobiłam za dużo, że przysłowiowe zakwasy „przycięły” mi nogi do tempa rasowego ślimaka. Wyliczyłam sobie – wall ball shots, walking lunges, box jump i jump over the box, front squats, sled – to kilka ćwiczeń z treningu Crossfit, mojej drugiej dyscypliny sportu, którą obecnie uprawiam w CrossFit Mjollnir na Bielanach Wrocławskich pod okiem headcoach’a Rommela Picon i Zbigniewa Krzyśków. Ale analiza treningu nie pomoże na trasie. Trzeba było zacisnąć zęby i wdrapać się na ten szczyt.
Na zbiegu luźno puszczone nogi odpoczywały, a ja pędziłam na złamanie karku, adrenalina buzowała w głowie, jak gotująca się woda w czajniku. Tym razem mogłam być zadowolona ze wspomagającego wpływu treningu crossfit. Ten i kolejne zbiegi pozwalały nadrobić czas stracony na podejściach, bez dolegliwości ze strony kolan, czy ud.
Samotność długodystansowca?!
Słyszałam opinię o ultra maratończykach, że to ludzie, którzy lubią samotność. A ja na trasie poznałam tyle ciekawych osób. Pierwsze kilkanaście kilometrów biegłam z przesympatyczną Violą. Jest doświadczonym biegaczem, więc nie nacieszyłam się długo jej towarzystwem. To mobilizuje do dalszych treningów, żeby też tak wbiegać swobodnym rytmem pod górę, jak Viola. W okolicy podejścia pod Jaworzynę poznałam Benka, starszy gość, który wyruszył na trasę z zamiarem pokonania 50+ pomimo kontuzji pleców. Spotkaliśmy się jeszcze raz w okolicy punktu kontrolnego, przybiliśmy sobie „piątkę”, życząc powodzenia. Na rozejściu tras przystanęłam na chwilę, a ktoś rzucił zza moich pleców „Dawaj, odważnie, lecimy na osiemdziesiątkę”. Śmignął tak szybko, że zanim podniosłam głowę już go nie było.
Na podejściu pod Oszusta miałam duży kryzys, myślałam, że ta góra się nie skończy. Chciałam pokonać trasę poniżej 13 godzin i na tym odcinku zaczęłam w to wątpić. Było mi naprawdę ciężko. Tu duże wsparcie miałam od biegaczy, którzy podchodzili razem ze mną. Podpowiadali, którą stroną będzie łatwiej, nadawali rytm. Były też żarty, ot tak z samych siebie.
Pamiętam też odcinki trasy, kiedy biegłam zupełnie sama. Środek lasu, dookoła totalna cisza, po głowie kołatały się różne myśli i czas umykał mi bardzo szybko, mimo zmęczenie było to przyjemne obcowanie z naturą. Myślę, że wielu ludzi startuje w górach właśnie dla tych wrażeń.
Ból trwa chwilę – satysfakcja zostaje
Pojawił się w trakcie biegu tzw. drugi oddech. Bardzo niespodziewanie wróciły siły, a może to już serce niosło? Około 65. km Wojtek z Andrzejem stali na trasie. Powiedzieli, jak daleko przede mną jest Ewa i Viola. Ja wiedziała, że tuż za mną biegnie Agnieszka, z którą przetasowałyśmy się koło 53. km. Wojtek kawałek ze mną przeszedł, a gdy zaczął się zbieg zawrócił, rzucając luźno, że jeżeli przyspieszę, to jest szansa na złamanie 12 godz. Kuszące! Zmobilizowałam siły chyba przede wszystkim w głowie. Nogi były już mocno zmęczone, ale ból trwa chwile, a satysfakcja zostaje na całe życie. Zaryzykowałam. Ostatnie kilometry, zwłaszcza od Hali Lipowskiej zapamiętam na zawsze. Gnałam do mety po ścieżkach, kamieniach, wodzie. Wydawało mi się, że coraz szybciej. Na ostatnich 2 kilometrach towarzyszył mi mój chłopak, który mobilizował mnie mocno, bo była duża szansa na pokonanie dystansu poniżej 12 godzin. Udało się!
Jestem „zieleniakiem” w górskich biegach ultra, wejście na podium z doświadczonymi biegaczkami w debiutanckim starcie, to zaszczyt i ogromna radość początkującego ultramaratończyka.
Tekst: Magdalena Andrzejewska
Przeczytaj również:
Chudy Wawrzyniec – z nogami w chmurach. Podsumowanie drugiej edycji ultramaratonu.
Chudy Wawrzyniec – ultra okiem debiutantki. Blog Marty Szewczuk.