Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
Bieg Marduły 2014 – Mistrzostwa Polski w Skyrunningu [RELACJA]
Fot. Jacek Bogucki
„7 czerwca odbyła się 7. już edycja wysokogórskiego biegu im. dh F. Marduły. Spore emocje dotyczące zawodów były już jednak wcześniej, a to za sprawą zapisów – pakiety rozeszły się jak świeże bułeczki. Niewątpliwie jest to jedyny w swoim rodzaju bieg, dlatego też zainteresowanie duże” – pisze Ewelina Matuła, jedna z uczestniczek biegu. Przeczytajcie całą relację.
Nie kojarzę, by jakikolwiek inny bieg w Polsce odbywał się na takiej wysokości i mimo tego, że ze względu na trudne warunki ostatecznie nie biegliśmy przez Przełęcz Świnicką, to trasa i tak była naprawdę wymagająca.
Start odbył się o godzinie 7:00 w sobotni poranek na zakopiańskich Krupówkach, które jeszcze spały i na pewno nie przypominały tych ze zdjęć. Na linii ustawiło się ponad 300 osób, byli zarówno zawodowcy, jak i amatorzy, bo na takim biegu każdy znajdzie coś dla siebie. Na sygnał ruszyliśmy, czołówka od razu poszła ostro i po chwili tyle ją było widać. Ja ulokowałam się gdzieś w okolicach pierwszej setki i starałam się, by tłum mnie nie porwał, wiedząc, że takie wariactwo na początku na pewno przypłacę w dalszej części dystansu.
Po czasie patrzę, że i tak jak zwykle trochę tam przegięłam. Pierwsze 3 km prowadziły po asfalcie ulicami Zakopanego, kierowaliśmy się w stronę Kuźnic, by tam przy tamie rozpocząć pierwszy ostry podbieg. Powiedzmy szczerze, że u mnie było to raczej ostre podejście. Z Nosalem mam miłe wspomnienia, gdyż jest to mój pierwszy szczyt zdobyty w Tatrach 10 lat temu wspólnie z tatą. Wtedy na pewno nie pomyślałabym, że można takie trasy pokonywać inaczej niż turystycznie, a jednak.
Wracając do biegu, Nosal – pomyśleć można – niewysoki szczyt, raptem trochę ponad 1200 m n.p.m., jednakże nie powinno się go lekceważyć. Na niecałym kilometrze ponad 250 metrów przewyższenia, sporo kamieni i naprawdę trzeba się mocno napracować. Przyznam się szczerze, że jakiś mały kryzys na tym odcinku się u mnie pojawił. Przerażało mnie to, że mam w nogach nawet nie 1/5 dystansu, a już czuję takie zmęczenie. Na szczęście dla mnie, po chwili rozpoczął się ostry, dość niebezpieczny zbieg, nawet taki znaczek przed nim się pojawił. Tu odżyłam, mogłam poczuć to, co najbardziej kocham w bieganiu po górach. Tę adrenalinę, która trochę uzależnia, ale daje tyle radości. To jak czuję się wolną lecąc w dół. Jednakże to, co miłe, szybko się kończy…
Fot. Jacek Bogucki
Nawet nie wiem, kiedy znalazłam się z powrotem w Kuźnicach, gdzie skorzystałam z punktu z wodą i ruszyłam dalej Doliną Jaworzynki na Przełęcz między Kopami, tym razem czekał na nas ponad 3-kilometrowy podbieg, przewyższenie również spore, bo blisko 500 metrów. Jednak nie było aż tak stromo i drogę można było spokojnie pokonywać marszobiegiem, podziwiając przy tym wspaniałe widoki. Pogoda była do tego idealna, słoneczko, duża widoczność, także można było nacieszyć oko i oderwać myśli od narastającego zmęczenia.
Od Przełęczy udaliśmy się na Murowaniec, gdzie był kolejny punkt żywieniowy, a także pomiar czasu. Dowiedziałam się tam, że jestem 7. kobietą, co mnie ucieszyło i dało na jakiś czas przypływ nowych sił do dalszej walki z wymagającą trasą, a także z coraz to bardziej dającą się we znaki upalną pogodą. Stawka zaczęła się coraz bardziej rozciągać, nie było już takiego ścisku, gdy lecieliśmy dalej w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego, który o tej godzinie w słońcu wyglądał cudownie. Przez głowę nawet przemknęła mi myśl, jak cudownie byłoby się teraz przy nim położyć i odpocząć. Nie było mi to jednak tego dnia dane i poleciałam dalej w kierunku Karbu.
Jako że nie znałam tego odcinka trasy, gdyż Tatry miałam w zwyczaju odwiedzać raczej zimą, była to dla mnie niewiadoma. Słyszałam jednak, że Karb to nie przelewki, że jest bardzo ostro w górę, stromo, kamieniście. Faktycznie było, dodałabym tylko jeszcze do tego wszystkiego, że było gorąco. Tam miałam swój najwolniejszy kilometr, wydawało mi się, że to podejście się nie skończy. Na szczęście się myliłam i po kilkunastu minutach wspinaczki moim oczom ukazało się wywłaszczenie, z którego cudownie było widać w dole Staw, a następnie stromy zbieg, na którym po raz kolejny odżyłam.
Mieliśmy teraz – można by powiedzieć – trochę odpoczynku, około 2 kilometry lecieliśmy w dół, by po tym rozpocząć kolejny ciężki fragment trasy – podbieg na Przełęcz Liliowe, a następnie na Beskid i Kasprowy Wierch. Mimo tego, że podejście nie było już tak strome jak poprzednie, to lekko nie było. W nogach czuć już było zmęczenie, a upał coraz bardziej doskwierał. Ratunkiem dla mnie i nie tylko były placki śniegu, który wyśmienicie nadawał się do schłodzenia. Tu miałam już troszkę dość i nawet widoki nie dawały ucieczki od zmęczenia. Marzyłam tylko o tym, by odpocząć gdzieś w cieniu. Dałam się wyprzedzić kilku osobom, w tym jednej kobiecie. Miałam wrażenie, że człapię i człapię pod tę niekończącą się górę…
Na szczęście po nieco ponad 2 godz. i 30 min znalazłam się na szczycie, do tego pierwszy raz znalazłam się na wysokości ponad 2000 m n.p.m., to był mały osobisty sukces. Na Kasprowym wzięłam od znajomej żel i skorzystałam z punktu odżywczego, na którym – ku mojej wielkiej radości – okazało się, że jest nawet cola, która nigdy nie smakuje tak dobrze, jak po takim wysiłku.
Na Kasprowym było trochę śniegu, zwłaszcza na początkowym odcinku zbiegu, gdzie udało mi się zresztą, jak wielu innym osobom, całkiem efektownie zjechać na tyłku. Mam tylko nadzieję, że jakiś fotograf zdołał te moje akrobacje uwiecznić. Niezrażona tym upadkiem szybko się otrzepałam i poleciałam w dół. Teraz czekał nas kilkukilometrowy zbieg, aż do Kuźnic. Początkowo był on taki jak najbardziej lubię – ostry, kamienisty, znów była ta fantastyczna adrenalina, która niosła. Poza tym, jako że widziałam też przed sobą kobietę, miałam dużą motywację, żeby gonić. Po jakichś 2 km się to udało, teraz trzeba było uciekać.
Po 20. kilometrze nawet już zbieg zaczynał mi się dłużyć, nogi były coraz cięższe, a do mety jeszcze kawałek, do tego strasznie chciało mi się pić. Na szczęście z pomocą przyszli turyści, którzy na prośbę mojego kolegi odstąpili swoją wodę. Zbawienie, napiłam się, schłodziłam, jednakże ulga przychodziła już teraz naprawdę na krótko. Walczyłam ze sobą i tak mijał czas do Kuźnic, skąd został już tylko ostatni 1,5-kilometrowy podbieg na Kalatówki. Normalnie niby nic strasznego, jednakże po takim kilometrażu było naprawdę ciężko, do tego jeszcze dość uciążliwa kostka brukowa, która się tam znajduje. To była już naprawdę walka, w głowie coraz częściej pojawiały się myśli, żeby zwolnić, odpuścić, miałam jednak świadomość, że kolejna kobieta siedzi mi na plecach i nie mogę sobie na to pozwolić. Na pomoc przyszły ustawione na ostatnim kilometrze co 100 metrów tabliczki informujące o pozostałym dystansie i tak zaczął mi ten kilometr trochę szybciej uciekać, aż zauważyłam metę. Wtedy na twarzy pojawił się wielki uśmiech, bo przecież dałam sobie radę.
Autorka relacji na trasie biegu. Fot. archiwum prywatne
Ukończyłam tak trudny i wymagający bieg. Linię mety przekroczyłam po 3 godz. i 28 min, jako 90. osoba i 7. kobieta. Super! Założenie spełnione nawet z nawiązką. Po biegu jeszcze sporo czasu spędziłam na linii mety, na której pojawiało się coraz więcej osób, także znajomych, z którymi można było powymieniać się wrażeniami z trasy.
Wszyscy, z którymi rozmawiałam byli bardzo podekscytowani i pozytywnie oceniali bieg. Na mecie można było zobaczyć to, o czym wspomniałam wcześniej – w takim biegu każdy znajdzie coś dla siebie. Zarówno zawodowcy, ścigający się o jak najwyższe miejsca, jak i zawodnicy walczący o swoje osobiste rekordy (bo przecież każdy z nas ma swoje własne rekordy świata), jak i pasjonaci gór, kochający po prostu w nich przebywać. Odnajdzie się tu i młody i ten trochę bardziej doświadczony, dlatego warto próbować swoich sił i nie bać się spełniać swoje marzenia. Ja na pewno wrócę tu za rok, trochę mądrzejsza.
Zakończenie biegu odbyło się dopiero o godzinie 15:00 w kinie Sokół, udekorowano zwycięzców w kategorii open, a także w kategoriach wiekowych (ku mojemu zdziwieniu, jako że kategorie wiekowe nie dublowały się z open, i mi udało się stanąć na podium), jak i przyznano nagrody w ramach Mistrzostw Polski w Skyrunningu.
Fot. Jacek Bogucki
WYNIKI:
MĘŻCZYŹNI
1. Marcin Świerc – 2:25:11
2. Daniel Wosik – 2:29:51
3. Robert Faron – 2:32:18
KOBIETY
1. Dominika Wiśniewska-Ulfik – 2:44:30
2. Magdalena Kozielska – 2:45:48
3. Anna Celińska – 2:50:56
KLASYFIKACJA ZESPOŁOWA
1. Salomon Suunto Team (Marcin Świerc, Paweł Dybek, Piotr Hercog, Magdalena Łączak) – 10:39:44
2. T.G. Sokół Zakopane (Robert Faron, Przemysław Sobczyk, Marek Grochowski, Łukasz Lubelski) – 11:12:50
3. ATTIQ TKN Nowy Targ (Piotr Biernawski, Magdalena Kozielska, Pitr Huzior, Szymon Sawicki) – 11:21:34
Pełne wyniki biegu znajdziesz tutaj: klasyfikacja open | klasyfikacja zespołowa