Blogi > Bartosz Mejsner > Blogi
Małobieganie
Wakacje już za połową. Czyli tylko miesiąc pozostał mi do startu w alpejskim UTMB. Jak mawiał Zdzisław Ambroziak, zaczyna się wsteczne odliczanie. Nie od wczoraj wiadomo, że w ostatnim miesiącu nic już się nie poprawi, można tylko naknocić. Po kilku bardzo intensywnych treningowo tygodniach, przekraczając w lipcu 400 km, zafundowałem sobie tydzień biegowego relaksu.
Co znajduje się na przeciwnym biegunie biegania po górach? Oczywiście bieganie nad morzem. Nie takie, jakie aktualnie uprawia mój znakomity kolega biegacz- Różowy Hulk. Przepraszam, kolega. Różowemu Hulkowi do bycia znakomitym kolegą wciąż brakuje kilku minut. Znakomitym kolegą biegaczem staje się ten, kto upora się z tą magiczną dla maratończyków amatorów 3ką. Ciągle brakuje mu kilku minut, co bardzo mnie cieszy, bo wciąż daje nadzieję, że to ja pierwszy pokonam tą barierę. Oczywiście zupełnie bez znaczenia jest fakt, że do jej złamania brakuje mi nie kilku, a całych trzydziestu dwóch minut. Otóż wracając do wyczynów mojego kolegi, aktualnie startuje on w wieloetapowych zawodach na dystansie pięciuset kilometrów, z Wrocławia do Gdańska. Trudny to bieg nie tylko dlatego bo strasznie długi, ale także bo na trasie nie ma bananów, ani obranych, ani nawet ze skórką. Nie ma nawet wody, już nie mówiąc o izotoniku i innych luksusach. Jest za to tanio i elitarnie. Tanio bo bez wpisowego, elitarnie bo biegnie sam. To ostatnie jest dla niego prawdopodobnie największą przyjemnością, bo Różowy Hulk to samotnik i egoista. Na szczęście nie tak całkiem do końca, bo podczas tegorocznego Biegu Rzeźnika zwykle na mnie jednak czekał. Miotał paskudne przekleństwa, ale czekał. Po przebiegnięciu owych pięciuset kilometrów ( piszę słownie, żeby z całą pewnością wykluczyć podejrzenie o pomyłkę) w 10 dni i właściwej dla tego wysiłku pełnej, dwudniowej regeneracji, kolega planuje start w Maratonie Solidarności, gdzie podejmie kolejną nieudaną próbę złamania 3ki. Trzymajmy więc kciuki.
Jeśli chodzi o moje nadmorskie bieganie to pozostałem wierny twardemu postanowieniu, że będę biegał mało i do tego wcale się tym nie przejmując. Zaliczyłem więc jeden raz po plaży, jakoś wyjątkowo niesprzyjającej, grząskiej i kamienistej i dwa razy po chodnikach kurortu. Ze zdziwieniem zauważyłem, że nad morzem ze świecą szukać biegaczy, a nawet rowerzystów. Może to dlatego, że wszyscy coś przez cały czas ciapią- od rybki, poprzez goferka do lodzika i z powrotem, a jak wiadomo ruch po jedzeniu jest niewskazany bo kolka człowieka łapie. Aby dać pełen obraz rozpusty dodam jeszcze, że oprócz małobiegania piłem także piwo. Na sam koniec okazało się, że nie tylko wypocząłem fizycznie, ale także odprężyłem się psychicznie. Zwykło się mówić, że bieganie pozwalając się wyszaleć, uspokaja. Tak jest tylko do pewnego momentu. Narastające zmęczenie (celowo unikam słowa przetrenowanie) wywołuje skutek wprost odwrotny. Odbija się na psychice, ale nie będę tego rozwijał bo Różowy Hulk znowu powie, że oddaję się pseudofilozofii czyli bełkocę. Pozostawiam do przemyślenia i pod rozwagę.
Presja zbliżających się zawodów narastała we mnie od tygodni, czułem ją nieomalże namacalnie. Teraz mimo, że zostało już tak niewiele czasu, z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jakoś to będzie. Wóz, albo przewóz. Czyli chyba jestem już gotowy, nie?