Czytelnia > Wydarzenia > Relacje z biegów > Czytelnia > Reportaże > Wydarzenia
Marsz Śledzia
Fot. Filip Springer
Przejście Rewy Mew może w człowieku wywołać uczucie, któremu zapewne uległ Mojżesz, gdy przeprowadzał Izraelitów przez Morze Czerwone. Uczucie będzie to złudne, gdyż z cudami Marsz Śledzia ma niewiele wspólnego. Co roku udowadnia to blisko setka śmiałków.
Tekst pochodzi z numeru październikowego Biegania z 2010 roku.
Kuźnica na Półwyspie Helskim, ciepły, sobotni poranek. Brzegiem zatoki maszeruje bez mała 100 osób. W pewnym momencie ostro skręcają, wprost do wody. Kolumna piechurów szybko rozciąga się na kilkaset metrów, śmieją się i krzyczą. Można byłoby się śmiać z nimi, gdyby nie fakt, że przed sobą nie widzą lądu, idą w kierunku otwartego morza. I mówią, że chcą w ten sposób dostać się na jego drugi brzeg.
Start
W powszechnej świadomości Polaków Zatoka Gdańska i Zatoka Pucka to właściwie jeden wielki akwen wodny oddzielony od morza jedynie Helem. Jednak wbrew temu, co widzimy na mapach, prawda wygląda nieco inaczej. Kuźnicę na Helu łączy bowiem z Rewą na południu Zatoki Puckiej tzw. Rewa Mew – ciąg płycizn, łach i wysepek, po których przy odrobinie samozaparcia można przejść z jednej miejscowości do drugiej. Trwa to kilka godzin. Na pomysł Marszu Śledzia wpadł Radosław Tyślewicz, mieszkaniec Gdyni. W 2002 roku skrzyknął trzech kolegów i wyruszył w pieszą wędrówkę z Kuźnicy do Rewy. Od tamtego czasu marsz odbył się już dziesięć razy – w tym raz zimą i raz późną jesienią. Zostać uczestnikiem tej imprezy nie jest łatwo. Wpisowe ma zaporową wysokość (80 zł), warunkiem uczestnictwa jest posiadanie pianki – takiej, jakiej używają płetwonurkowie, a organizatorzy przyjmują tylko 100 osób. Nic więc dziwnego, że w kolejce do stolika rozstawionego na starcie panuje pewna nerwowość. Co więcej, w Marszu nie ma faktycznej rywalizacji. Liczy się jedynie pokonanie całej trasy podzielonej na cztery etapy.
Fot. Filip Springer
Etap I – Wiara
Ruszają. Po kilkuset metrach brnięcia w sięgającej piersi i szyi wodzie docierają do szerokiego na blisko 100 metrów przegłębienia. Odcinek ten pokonują wpław. – To etap, który dla wielu uczestników jest sprawdzianem własnych sił, można jeszcze zawrócić, można skorzystać z pomocy łodzi. Tutaj trzeba jednak przede wszystkim uwierzyć w siebie. Część uczestników nie była jeszcze nigdy tak daleko od brzegu – śmieje się Dariusz Lewandowski, komandor tegorocznego marszu i jednocześnie jego uczestnik. Uczestnicy są bacznie obserwowani przez kilkudziesięciu ratowników, którzy idą wraz z nimi oraz płyną w łodziach. Ich zadaniem jest przede wszystkim monitorowanie stanu wszystkich osób znajdujących się w wodzie. – Dziś jest ciepło, niekiedy musimy się rozbierać z pianek, bo strasznie się w nich pocimy – bywały jednak takie letnie edycje Marszu, które zawodnicy okrzyknęli zimowymi ze względu na panujące wtedy na wodzie warunki – dodaje Dariusz Lewandowski. Jakie to warunki? – Wysoka fala, deszcz i silny wiatr, temperatura nieprzekraczająca dziesięciu stopni – wylicza.
Fot. Filip Springer
Fot. Filip Springer
Etap II – Syndrom
Mojżesza Po przepłynięciu głębi zaczyna się właściwy Rewa Mew. Jest coraz płycej, nieco ponad kilometr od brzegu uczestnicy wychodzą na suchy ląd. To skrawek piaszczystej wyspy. Na przestrzeni najbliższych 6 kilometrów będzie takich wysp kilkanaście. Wszystkie oddzielone są od siebie niewielkimi płyciznami, w których woda sięga zaledwie do kolan. – To dlatego ten etap nazywa się etapem „Syndromu Mojżesza”. Można odnieść wrażenie, że oto morze rozstąpiło się przed nami i możemy na jego drugą stronę przejść suchą, no prawie suchą stopą – wyjaśnia Radosław Tyślewicz, który w 2002 roku spędził na jednej z takich wysp aż trzy dni biwakując wraz z dwoma towarzyszami. Wyspy Rewy Mew są celem wodnych wycieczek letników z okolicznych miejscowości. Także dziś uczestnicy Marszu Śledzia spotykają tutaj pierwszych kibiców, którzy przypłynęli swoimi łodziami. Wędrując po łańcuszku piaszczystych łach można tu także zaobserwować liczne wraki zatopione na okalających wysepki płyciznach. Wśród nich jest wrak polskiego okrętu podwodnego „Kujawiak”. Przy wystającej z wody jego nadbudówce uczestnicy zatrzymują się na postój i pasowanie. Aby zostać prawdziwym „Śledziem”, trzeba tu spożyć solonego śledzia z wiaderka i popić kieliszkiem rumu. – Tylko jednym, żeby nikt nam nie zarzucił rozpijania uczestników – zastrzega Lewandowski – poza tym muszą się wzmocnić przed najtrudniejszym etapem. Temu służy posiłek „małyszowy”, czyli bułka z bananem.
Fot. Filip Springer
Fot. Filip Springer
Etap III – Próba
Konrad Kaszubowski w Marszu Śledzia brał już udział dwa razy i ciągle mu mało. W tym roku, choć teoretycznie miał sterować płynącą wzdłuż trasy przemarszu płaskodenną łódką, ciągle wyskakuje do wody i idzie z uczestnikami. – Raz mi się spodobało i nie mogę przestać. To jest wielka frajda, wchodzisz do wody, myślisz, że zaraz będziesz musiał płynąć, ale ta chwila nie nadchodzi. Ciągle idziesz w wodzie, a przed tobą jest tylko horyzont. Jednocześnie dodaje, że trzeci etap Marszu jest tak naprawdę najtrudniejszy i wymaga od uczestników największej sprawności. – Gdy świeci słońce, tak jak dziś, człowiek się w tej piance gotuje. Nie może jej jednak zdjąć, bo w drugiej części Rewy wysepek jest mniej, a odcinki wody między nimi są dłuższe i głębsze. Trzeba więc uważać na termoregulację. Poza tym samo brnięcie w wodzie po kolana lub uda przez kilka kilometrów jest już wystarczająco męczące, by na skraju wyczerpania dotarli do ostatniego etapu.
Fot. Filip Springer
Etap IV – Byle do brzegu
Tuż przed samą Rewą znajduje się kolejna głębia – tym razem jest to sztuczny przekop kanału żeglownego z Pucka na pełne morze. Ma szerokość 1000 metrów i niekiedy kursują po nim kutry i niewielkie łodzie. Przez kanał ten uczestnicy są przeciągani na linach ciągniętych przez łódki obsługujące Marsz. – Etap tylko teoretycznie jest najłatwiejszy, bo nie wymaga od uczestników żadnego wysiłku, poza trzymaniem się liny. Jednak oni mają już za sobą kilka kilometrów brnięcia w wodzie, niektórym nawet na to brakuje sił – zauważa Konrad Kaszubowski. Bywały takie lata, że z powodu zimna i wycieńczenia część osób puszczała liny i trzeba je było wyciągać na pokład. W czasie zimowych i jesiennych edycji Marszu, organizowanych dla najtwardszych z twardych, uczestnicy głębinę przed Rewą pokonują wpław. Gdy poczują grunt pod nogami, ruszają w kierunku brzegu. Po siedmiu godzinach marszu staną na plaży w Rewie, by ku zdumieniu letników wyjaśnić im, że przyszli tu z Kuźnicy. Tej, której stąd nie widać, bo kryje się za horyzontem. Konrad Kaszubski, choć sam jest z Jastarni, wychował się tutaj, tutaj żyje i mówi, że satysfakcji z tego nie da się opisać. – Po przejściu Marszu Śledzia zaczynasz wierzyć w rzeczy niemożliwe. Ale to nadal nie są cuda – zastrzega.
Fot. Filip Springer
Strona imprezy: www.marszsledzia.pl
Filip Springer, „Marsz Śledzia. Po wodzie”, Bieganie, październik 2010
Zachęcamy także do słuchania naszego podcastowego cyklu „Czy tu się biega?”.