Blogi > Bartosz Mejsner > Blogi
Na przełamanie
Jeszcze raz na chwilkę, cofnę się o kilka tygodni wstecz. To tylko po to żeby wytłumaczyć się z ciszy. Teraz, mam już to wszystko poukładane w głowie równiutko, posegregowane i poetykietowane. Pomału rośnie nawet warstewka kurzu, jak na wszystkim co przemija. Zostawiam to za sobą, ale z poczuciem, że jestem trochę bogatszy i mądrzejszy i zaczynam nawet tęsknić.
Nie zagłębiając się w szczegóły powiem tylko, że wraz z powrotem do normalnego życia, wpadłem w smołę niemocy. Niezmiennie od lat, codziennie rano, wyglądam przez okno zastanawiając się- czy to będzie dobry dzień na bieganie? Ostatnio, to była raczej myśl- to nie jest najlepszy dzień, nawet nie musiałem odsuwać rolet. Kiedy nadchodził wieczór, niezmiennie zakładałem buty, spodenki, koszulkę, wychodziłem przed dom i po kilku zaledwie krokach wracałem na bieżnię mechaniczną w garażu. Bezpieczne, nie oddalone miejsce, azyl. Sama myśl o oddaleniu się od domu na 10, 5 nawet 3 km była zniechęcająca. Od miesiąca nie byłem w lesie. Wymówki same przychodziły do głowy, strzelałem nimi jak z rękawa- zimno, wilgotno, ciemno. Czołówka schowała się tak, że wciąż nie mogę jej znaleźć. Wreszcie zadałem sobie pytanie, o co chodzi? Czy to zmęczenie fizyczne? Czy to jakiś rodzaj wypalenia? Czy i kiedy minie, kiedy zdejmę ten betonowy ciężar z głowy, pleców i nóg? Nawet ta choroba, przecież zwyczajnie, jak to we wrześniu, przywleczona przez dzieciaki ze szkoły, dała kolejny pretekst, żeby sobie odpuścić.
Wreszcie wczorajsza niedziela. Tysiące ludzi pobiegło w Maratonie Warszawskim oraz w Berlinie. Postanowiłem tego nie śledzić, nie zadręczać zazdrością i zrobić coś „na przełamanie”. Na to jest tylko jedna metoda- umówić się i po prostu nie zawieść. Potem wstać jeszcze w nocy, naciągnąć na siebie przygotowane wcześniej ciuchy i w drogę…
Piękny jest ten nasz Kazimierz nad Wisłą o świcie. To jedyne chwile kiedy pojawia się jeszcze małe, ciche miasteczko, które pamiętam z dzieciństwa, kiedy wcześnie rano biegłem wąwozem do piekarni przy rynku po gorące bułeczki. Kazimierz dalej kojarzy mi się z mlekiem prosto od krowy i wyprawami do pszczelarza po miód, z zabawami nad nie uregulowaną jeszcze Wisłą i wypalaniem z lessowej gliny naczyń. Nie mogę patrzeć na tysiące ludzi zadeptujących to miejsce w majowy weekend, na motocykle tłumnie zebrane na rynku, przy studni. Dosyć o tym, chyba jeszcze jestem za młody na takie nostalgie.
Kazimierz Dolny, Bochotnica, Rąblów, Wąwolnica, Wojciechów- połączone polami, wąwozami, lasami, błotem. W górę, w dół, przez strumień, trochę po pustej drodze, wreszcie odnalazłem dobrą zabawę z dala od mojego azylu. Zmęczony, ale przeszczęśliwy wróciłem do domu gotowy na powrót do mojego lasu i na moje ścieżki. Udało się to „na przełamanie”.