Wydarzenia > Aktualności > Wydarzenia > Biegi zagraniczne > Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
Słodko-gorzkie 800 metrów Polaków
Bieg na 800 metrów panów ma dla Polaków posmak słodko-gorzki. Z jednej strony potwierdziła się przynależność naszych zawodników do światowej czołówki, a z drugiej – liczyliśmy na więcej.
Zanim zacznie się pisać o rozczarowaniu, warto zarysować kontekst sytuacyjny. 800 metrów to klasyczny dystans, rozgrywany od początków nowożytnych Igrzysk, czyli od grubo ponad 100 lat. Jest w związku z tym jedną z najmocniej obsadzonych konkurencji lekkoatletycznych. Nie ma tu nawet porównania do młota czy kuli, w których jesteśmy mocarzami. Na 800 metrów biega cały świat i poziom jest niewiarygodnie wyśrubowany. To, że dwóch Polaków w tej konkurencji ląduje w pierwszej dziesiątce, to wielki sukces naszego sportu.
Z drugiej strony chyba każdy kibic poczuł ogromne rozczarowanie. Przede wszystkim wielkim potknięciem Adama Kszczota i jego brakiem awansu do finału. To największe zaskoczenie w tej konkurencji na Igrzyskach, obok odpadnięcia w pierwszej rundzie wicemistrza olimpijskiego z Londynu, Botswańczyka Nijela Amosa. Chyba każdy czuł ból Adama w trakcie udzielanego na żywo wywiadu. Wielka klasa Polaka, że w takiej chwili był w ogóle w stanie normalnie mówić. Goryczy tej porażki dodaje fakt, że zdawało się, że Adam nie walczył do końca, że odrobinę odpuścił końcówkę. Jak było, wie tylko on sam, ale do awansu z czasem zabrakło zaledwie 0,05 sekundy! Wystarczyłoby lekkie wychylenie się do przodu, mocniejsze dwa ostatnie kroki i obaj Polacy awansowaliby z czasem.
Ogromnym sukcesem był awans Marcina Lewandowskiego, który zrobił to, czego zabrakło Adamowi – cisnął do ostatniego momentu i awansował z czasem. To pierwszy Polak w finale olimpijskim od ponad 40 lat. Ostatecznie Marcin zajął w nim 6. miejsce z najlepszym czasem w sezonie i to pokazało kilka spraw. Przede wszystkim niewiarygodną moc czołówki. W tym gronie wejść do finału i zająć w nim medalowe miejsce było piekielnie trudno. Zwycięzca, Kenijczyk David Rudisha (1:42,15, najlepszy czas na świecie od czterech lat), to fenomen, rekordzista świata, dwukrotny mistrz olimpijski i najwybitniejszy przedstawiciel tej konkurencji w historii świata. Jak się okazało – praktycznie nie do ogrania. Drugie miejsce zajął Algierczyk Taoufik Makloufi (1:42,61, rekord kraju) – mistrz olimpijski z Londynu na 1500 metrów. Trochę niesławny, bo od lat ciągną się za nim podejrzenia o doping, od czasu współpracy z trenerem Jamą Adenem. Jak do tej pory niczego mu jednak nie udowodniono, a w kolejnych biegachTaoufik pokazuje niesamowitą moc i jest niezwykle ciężki do ogrania. Jest piekielnie silny, mocno umięśniony, a złoty medal z biegu na 1500 metrów pokazuje, że ma w sobie ogromny zapas wytrzymałości.
Na dwóch pierwszych miejscach dwóch podwójnych mistrzów olimpijskich, a na trzecim spore zaskoczenie – młody Amerykanin Clayton Murphy (1:42,93). To szok głównie dla tych, którzy nie śledzą studenckiego biegania w USA. W mistrzostwach NCAA Murphy zachwycał już rok temu i od jakiegoś czasu uznawany jest za przyszłość amerykańskich biegów średnich. W zeszłym roku biegał w półfinale mistrzostw świata i zdobył konieczne doświadczenie. Dzięki temu startuje bardzo dojrzale taktyczne i obiektywnie trzeba przyznać, że pod tym względem na Igrzyskach przewyższał Polaków. Po szarpanym biegu w eliminacjach, gdzie wdawał się w niepotrzebne przepychanki, w półfinale bezbłędnie wypunktował Adama Kszczota. Wydaje się, że Polak zaczął bieg nieco za agresywnie, a 220 metrów przed metą zaatakował zbyt mocno. Murphy biegł z tyłu, ale w bezpośrednim kontakcie. Poczekał do ostatniej prostej i wtedy uderzył. Podobnie postąpił w finale. Ma to, czego brakuje Marcinowi Lewandowskiemu – piekielną szybkość, a równocześnie przewyższa Adama Kszczota pod względem wytrzymałości. Może się to wydawać nie fair, że w wieku 21 lat osiągnął to, na co nasi pracują od lat. Taki jednak jest sport, a Murphy to niezwykły talent.
Czwarte miejsce w finale zajął Francuz Pierre-Ambroise Bosse (1:43,31). Jeszcze niedawno łatwo ogrywany przez Polaków, teraz dojrzał i – trzeba na to spojrzeć obiektywnie – ma dużo lepszą życiówkę od naszych – 1:42,53. Adam Kszczot wybiegał najlepiej 1:43,30, ale było to pięć lat temu, od tego czasu nie może się poprawić. Marcin Lewandowski najszybciej pobiegł 1:43,72 i na 800 metrów od dawna wydaje się trochę za wolny. Ma fantastycznie stabilną formę w tych okolicach, ale nie jest w stanie biegać szybciej. Podsumowując – Bosse od pewnego już czasu wydaje się mocniejszy od naszych zawodników. Piąte miejsce dla Fergusona Roticha, drugiego Kenijczyka. Równie dobrze mógł to być były mistrz świata juniorów, Alfred Kipketer, gdyby nie fatalny błąd taktyczny i przeszarżowanie pierwszych 300 metrów. Kipketer dobiegł przez to dopiero siódmy, za Marcinem. Kenijczycy mają tak wiele talentów, że zawsze może się pojawić nowy, młody zawodnik z tego kraju. Cztery lata temu był to Timothy Kitum, który zdobył brązowy medal olimpijski i od tego czasu kompletnie stracił formę. Tym razem w piątce był Rotich. Trudno tu szukać winy Marcina Lewandowskiego. Polak mógł liczyć na błędy rywali, ale w momencie, gdy trzech pierwszych biegnie 1:42, o medalu praktycznie nie ma mowy.
Na ósmym miejscu tegoroczny halowy mistrz świata, Amerykanin Boris Berian (życiówka 1:43,34). Nie było więc w finale zawodników słabych. Kto wie, jak potoczyłaby się rywalizacja, gdyby Kszczot awansował zamiast Kenijczyka Roticha (to do niego stracił 0,05 sekundy). Wydaje się jednak, że medale były poza zasięgiem nawet dla niego. Rywale byli po prostu zbyt mocni. Polacy są w stanie rywalizować na poziomie 1:44, ale bieganie na 1:42 zdaje się przekraczać ich możliwości. Stąd słodko-gorzki posmak Igrzysk. Z jednej strony mamy Lewandowskiego na szóstym miejscu i Kszczota na dziewiątym, a z drugiej przeciwnicy wydają się być kompletnie z innej ligi.
Adam jest wicemistrzem świata i zapowiadał walkę o złoto, ale patrząc obiektywnie, nigdy nie biegał tak szybko nawet jak Bosse czy Berian, nie wspominając o Rudishy. Te zapewnienia były więc trochę na wyrost. Pozostała część sezonu będzie okazją do poprawy życiówek dla niego, a może i Marcina. Poziom konkurencji jest najwyższy w historii, Polakom pozostaje walczyć dalej i liczyć, że kiedyś trafią swój lepszy dzień, a słabszy dla rywali.