Blogi > Bartosz Mejsner > Blogi
To be or not…
Wspominałem w rozmowie z kimś, że najtrudniejszy okres przede mną. Wydawałoby się przecież, że odpoczynek, regeneracja i „łapanie świeżości” powinny być najprzyjemniejszymi w treningu biegacza. Otóż wcale tak nie jest. Te ostatnie chwile, bezsilność, świadomość, że już nic nie poprawię powodują, że nad głową zbierają mi się czarne chmury. Myślę i nie mogę przestać. Myślę o strachu. Myślę o nim bo z dnia na dzień odczuwam go coraz to mocniej i mocniej. Przerażenie budzi mnie i nie pozwala zasnąć w nocy, dopada w najdziwniejszych i najmniej spodziewanych chwilach. Stawia włosy na przedramionach w czasie śniadania lub kolacji, zaskakuje nagłą intensywną myślą w pracy i przed telewizorem, dopada drżeniem nóg podczas jazdy samochodem. Omija mnie tylko podczas intensywnego treningu, nie czuję go gdy jestem śmiertelnie zmęczony- wtedy pompuje się mój balon pewności siebie. Na krótko.
To nie jest lęk przed nieznanym, to całkowicie zmaterializowany i rzeczywisty strach, można go kroić nożem i jeść widelcem. Wiem już czym jest prawdziwe ultrabieganie, cała doba na nogach to wyczerpanie zdawałoby się wszystkich sił i rezerw. Teraz przyjdzie mi sięgnąć po kolejne i jeszcze dalej. Czy to się da wytrenować?
Nie boję się bólu mięśni, zmęczenia i niewyspania, nie o góry i dystans do pokonania chodzi. Boję się ponieść porażkę i to obojętnie z jakiego powodu miałaby mnie ona spotkać- czy to z powodu kontuzji, czy z powodu przecenienia własnych możliwości. W najgorszych koszmarach nie biegnę, stoję i nie mogę ruszyć do przodu. Nie mogę oderwać stóp i zrobić następnego kroku.
Dla tych którzy wiedzą z czym się mierzę, dla tych dla których dystans 168km w górach i kilkadziesiąt godzin zmagań znaczą tyle ile faktycznie znaczą, to o czym piszę jest zrozumiałe. Myślę jednak, że ja sam nie uporam się z tym inaczej jak tylko docierając do samego końca.
Po co to wszystko? Po co narażać się na cierpienie? Czy to ma jakikolwiek sens? Gzie leży granica absurdu ludzkich wyzwań i ponoszonego ryzyka? Takie pytania słyszę wokół. A czy jest sens szukać na nie odpowiedzi? Ja nie potrafię ich znaleźć. Tkwią gdzieś głęboko zakopane w ludzkich instynktach, duszach, pragnieniach i potrzebach. Nie zgadzam się z tym, że to moda, że przeminie. To w jakiejś mierze przeciwwaga dla cywilizacji komfortu, bezpieczeństwa i dostatku. Wyzwania są nam potrzebne, bo taka jest nasza ludzka natura.
A gdzie w tym wszystkim radość? Przecież czytając to co napisałem wyżej można dojść do wniosku, że to średniowieczne umartwianie, samobiczowanie. To samo można by powiedzieć o życiu każdego sportowca. Całe lata przygotowań i wyrzeczeń po to żeby stanąć na linii startu, przecież nie dla pieniędzy. Raczej dla przeżycia zupełnie bezcennych i niezapomnianych chwil. Dla poczucia, że zrobiło się lub osiągnęło COŚ, nie dla innych, dla siebie samego. Tego samego mogę zasmakować ja – amator. Upraszczając- pewnego dnia wstałem z fotela, zgasiłem papierosa i pobiegłem. Wyzwanie przed którym teraz stoję jest moją nagrodą, strach i chwile zwątpienia we własne siły,drobną ceną za marzenia.