Triathlon > TRI: Wydarzenia > Triathlon
Wspomnień czar. MŚ 2013 w Londynie
Raz na 7 lat komórki w naszym ciele ulegają zupełnej wymianie, co niektórzy myśliciele interpretują, jako zmianę osoby, którą jesteśmy. Moja przemiana trwała 5 lat i 2 tygodnie.
Na początku 2008 roku rozpoczęła się moja zawodnicza przygoda z triathlonem, 15 września 2013 osiągnęła swoje apogeum. Tego dnia wziąłem udział w najważniejszych zawodach w swoim życiu i pierwszy raz przywdziałem trykot polskiej reprezentacji. Z perspektywy mnie z 2008 roku jest to co najmniej niezwykłe. Z całą pewnością bardziej niespodziewane, niż wyjazd na Konę, która kilkukrotnie przewijała się w moich rozważaniach. Zawody, o których mowa, to Mistrzostwach Świata w triathlonie na dystansie standardowym, na trasie igrzysk olimpijskich rozgrywanych rok wcześniej. Historia nie do powtórzenia.
Samo przygotowanie do startu było super stresujące. Konieczność posiadania stroju reprezentacji, część odpowiedzialności związanej z rejestracją, opłatami, itp. spoczywała na barkach PZTri, który nie działał najlepiej (a przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie, ze względu na trudną z nimi komunikację). Kolejną sprawą był fakt, że będę ścigał się z najlepszymi zawodnikami na świecie. W prawie każdym kraju była przeprowadzona selekcja zawodników wysyłanych na MŚ. Do Londynu jechałem z przekonaniem, że każdy startujący biega najmarniej 38 minut na 10 km.
Londyn powitał nas angielską pogodą. Odebraliśmy pakiet startowy, obejrzeliśmy występ w paratriathlonie (to było prawdziwe ściganie i prawdziwe emocje panie Mikke) i już udzieliła się nam ekscytacja nadchodzącym startem. To tutaj za dwa dni będę finiszował, to tutaj będę cierpiał katusze na biegu. Po zakończeniu pierwszego dnia w Hyde Parku, musieliśmy znaleźć nocleg. Aby dojechać do Gosi i Filipa, którzy gościli nas na czas trwania zawodów, użyliśmy londyńskiego metra, które przygniata swoim rozmiarem i skomplikowaniem. Po dotarciu na miejsce, pomimo opowieści o brudnym Londynie byliśmy absolutnie zaskoczeni okolicami miejsca gdzie spaliśmy. Dzielnica Wapping to Londyn z kryminałów Doyle’a: ceglane budynki, wąskie uliczki, dające efekt półmroku latarnie, po lewej stronie Tamiza, no i deszcz. Z resztą kilka przecznic dalej mordował Kuba Rozpruwacz.
Sobotni poranek, to start elity kobiet. Na starcie była tylko Agnieszka Jerzyk (zabrakło Marysi Cześnik), pewnie dzięki temu dąłem w kibolskie trąby za dwoje. Aga była cały czas na prowadzeniu rowerowej grupy pościgowej, co niestety później odbiło się na biegu. Po wyścigu wprowadziłem swój rower do strefy zmian i wróciłem do domu. Ścięło mnie natychmiast. I bardzo dobrze, bo czekał mnie najbardziej zakręcony dzień w moim życiu.
Pobudka była prawie tak wcześnie jak na Ironmanie. Mój start był o 7:35, ale do 6:30 musiałem opuścić strefę zmian. Pierwsza niespodzianka – metro w Londynie w niedzielę zaczyna działanie o 7:30. Nasza przewodniczka najwyraźniej o tym nie wiedziała. Co robić? Idąc na inną stację i trafiam na biuro „illigal minicabs”, czyli stację nielegalnych taksówek. Podobno swego czasu na bilbordach w stolicy Anglii pojawiało się hasło „Jeśli chcesz wiedzieć ile kosztuje nielegalna taksówka, zapytaj o to ofiary gwałtu”. Licząc na to, że nie trafię do wanny pełnej lodu dogadałem się, z taksówkarzem, który miał mnie podwieźć na „Hydepark corner” za 20 funtów, cenę wysoką, ale biorąc pod uwagę koszt całodziennego biletu do metra (7.50) do zaakceptowania, z resztą miałem nóż na gardle. Próba wypłacenia pieniędzy okazała się być niemożliwa i byłem zmuszony do użycia karty kredytowej (jak się okazało później bank akurat w tym czasie miał przerwę w działaniu). To była kolejna cegiełka w stosie stresu przed startem, jednak najlepsze miało nadejść. Podróż mijała w przyjacielskiej rozmowie o triathlonie, wczorajszym dojeździe do strefy zmian („jechałem zupełnie inną drogą”), tym że jednak Londyn jest brudny, tak jak w opowieściach. Na trasie mieliśmy krótki postój ponieważ jakiś samochód wjechał w dom (?!?!?!) i policja musiała zabezpieczyć drogę. Podróż zakończyła na Hajdebery Korner jak wymawiał to taksówkarz. Parczek na Hajdebery Korner był wielkości dużego tarasu. Taksiarz próbował wykorzystać moją naiwność i presję czasu. Zapewniłem taksówkarza, że zapłacę mu za dojazd do Hydeparku (aż dziw bierze jak bardzo był przygotowany na taki rozwój wydarzeń) i ruszyliśmy w drogę powrotną. Na miejscu najpierw wypakowałem graty z bagażnika, a później powiedziałem, żeby się nie wygłupiał i że nie jestem aż tak naiwny. Zaczęło się od przekleństw, poprzez granie na litość, a skończyło się na umówionych 20 funtach, jednakże nie bez kilku „f*** you” na odchodne ze strony złotówiarza.
Dawkę adrenaliny przedstartowej miałem za sobą, więc kolejki do toalety i nerwówka przed startem były jak balsam na umęczoną porannymi strasami duszę. Start odbywał się w falach i miałem 10 minut straty do panny Ziętek, którą zamierzałem dojechać na rowerze. Nie ułatwiającą okolicznością było przejmujące zimno, przez które skrócono pływanie do 750 metrów. Po włożeniu nóg do wody wydawało się, że nie jest aż tak zimno, jednak wskoczenie do jeziora rozmyło to wrażenie. Wystrzał startera i momentalnie ogarniający chłód. Popełniłem błąd, który zdarza mi się niezwykle rzadko – popiłem trochę wody, bardzo zimnej wody. Ogarniające ciało zimno samo w sobie paraliżuje możliwości oddechowe, a atak od wewnątrz sprawił, że dusiłem się dobre kilka sekund, ale pomimo to nie mogłem odpuścić grupy, która jak się okazało nie odpływała jak motorówka. Po nawrotce płynąłem jak ślepiec. Słońce nad wodą skutecznie uniemożliwiało nawigację, więc musiałem zdać się na partnerów obok. Po końcowej boi włączyłem pracę nóg i wyszedłem pierwszy ze swojej grupki.
Dobieg do strefy był potwornie długi i rozlazły. W dodatku był także niezwykle śliski. Tuż przed rowerem wywinąłem orła – na szczęście bez konsekwencji. Na stojakach stało jeszcze bardzo dużo rowerów i nic nie zapowiadało katastrofy w T1. Zmiana, którą wykonuję prawie jak pro, poszła mi jak debiutantowi. To chyba z nerwów: zapomniałem założyć (sic!) kasku, na szczęście sędzia zatrzymał zawodnika z tym samym problemem, więc i ja się poprawiłem. Później nieudolnie zapiąłem numer startowy i straciłem około 20 sekund na szarpanie się z paskiem. Teraz już wszystko pójdzie dobrze – naiwnie myślałem. Na wąskiej drodze zacząłem przepinać zegarek z ręki na kierownicę roweru. Wypadł mi z rąk i wylądował na asfalcie. Zatrzymałem się i cofnąłem się po zgubę. Ponownie wsiadając na rower zgubiłem buta (?!?!?!). Zatrzymałem się – zapiąłem go i próbowałem ruszyć, co wcale nie było proste, bo na wąskiej drodze kolejni zawodnicy nie dawali włączyć się do ruchu. KATASTROFA.
Trasa rowerowa była płaska jak stół. Zakręty do przejechania bez używania hamulców (jak mawia Grzegorz Golonko – kto hamuje, ten przegrywa). Pierwszy i jedyny zakręt, który okazał się bardzo podchwytliwy jest przy łuku Wellingtona – ślepy (nie widać miejsca w którym się z niego wyjeżdża) i w dodatku dojeżdżany na sporej prędkości. Nagle słyszę – pak i pssssss. Nie. Nie wierzę. Po chwili czuję że jadę na obręczy. Zatrzymuję się za łukiem tryumfalnym. Ściągam koło i zaczynam przy nim majstrować. Obsługa wyścigu osłania mnie od nadjeżdżających kolarzy. Wentyl w dętce był za mały (na szczęście mam przejściówkę, którą przytwierdziłem do opony). Choć myślałem tylko o tym, żeby udało mi się założyć zmianę, bo zakładanie szytki w pojedynkę jest nie lada wyzwaniem. Będę musiał sprawdzić ile zajęła mi zmiana (niestety w chwili pisania tych słów nie jestem tego w stanie zrobić), ale szacuję że 20-25 minut. Jednak celem numer jeden jest ukończenie zawodów i pomimo kilku ran na palcach po założeniu szytki i z triumfem w geście i krzyku napompowałem oponę. Dosłownie po założeniu koła dostałem dreszczy z zimna. Od kilkunastu minut stałem w miejscu na wietrze przy 11-13 stopniach w ultracienkim stroju. Zacząłem walczyć o to żeby utrzymać kierownicę w rękach. Stanąłem na pedały jak Tomas Voekler (ten kolarz podjeżdżając pod alpejskie szczyty dosłownie pedałuje całym sobą). Zadziwiająco po chwili doszedłem do siebie. Trochę żałuję, że straciłem tyle czasu na zmianie i nie mogę się przejechać w jednym z peletonów, które zwyczajnie nie są do uniknięcia na takiej trasie jak ta. No nic, przynajmniej byłem do szpiku kości uczciwy.
Trasa rowerowa była bajeczna. Pałac Backingam, Tower Brigde w oddali, tłumy w Hyde park, rondo ze złoconą fontanną, duża prędkość w zakrętach, to wszystko składa się wyjątkowość tych zawodów, których żadne słowa i zdjęcia nie są w stanie opisać. Całą trasę przejechałem dość ostrożnie w obawie o kolejną gumę (pierwszą złapałem po około 5km). Zmiana T2 poszła sprawnie i bez pomyłek.
Na biegu cel miałem jeden – utrzymać średnią poniżej 4 minut na kilometr. Poprzedniego dnia obiecałem Adze Jerzyk, że zwymiotuję na mecie, a to tempo dawało jakieś, choć małe, prawdopodobieństwo, że okażę się człowiekiem słownym. Tłum dookoła Hyde Parku dopingował głównie „swoich”: „GO GB”, „GO US” itd. Jednakże doping Polaków był wyjątkowy, ze względu na niewielką ilość zawodników – kibice znali imię każdego. Ja nie słyszałem „Polska gazu”, albo „Polska biało-czerwoni”, ale „Dawaj Kuba”! To było coś wspaniałego, coś za co serdecznie dziękuję.
Na początku pierwszego kółka widziałem Marcina Sowińskiego, który właśnie wchodził do wody. Szczerze, to chciałem znaleźć się na jego miejscu żeby móc przeżyć te zawody jeszcze raz, a teraz został mi już tylko bieg. Tempo biegu z zegarka pokazało dokładnie 3:59/km, ale także zmierzona przezeń trasa wyniosła 10km i 70 metrów, więc czas 40:11 był trochę gorszy, niż się spodziewałem. Co nie zmienia faktu, że był to bardzo ładny bieg z którego mogę być zadowolony. Tak jak i z całych zawodów, bo okazało się że pomimo gumy nie byłem ostatni. Licząc czas Olgi Ziętek z roweru mój wynik byłby w okolicach 60 miejsca. Na mistrzostwach świata w najtrudniejszej kategorii wiekowej, choć patrząc na czas biegu pierwszej trójki wydaje się, że to jednak nie są MŚ dla amatorów, bo amatorzy nie biegają po 32 minuty na 10 kilometrów na triathlonie (tak nie pobiegli niektórzy z elity).
Ostatnim wydarzeniem tego niezwykłego dnia był wyścig elity mężczyzn. Najlepsi na świecie będą się ścigać na trasie na której przed chwilą biegałem. Znalazłem dobre miejsce i wraz z dwójką Anglików dopingowałem zawodników: „Ponieważ nie ma Polaków w elicie, to możesz kibicować naszym (czyli ichniejszym, czyli Anglikom)”. I znów nie mam słów, żeby to opisać. Tłumy kiboli, moi angielscy współbratyńcy pożyczający mi parasol w najgorszy deszcz, oglądanie transmisji na ekranie telefonu, ultraszybki bieg czołowych zawodników, ich uśmiechy słyszących trąby, Ali Brownlee truchtający po tym jak ścięło go na trasie. Cały szereg małych wydarzeń składających się w jedną ogromną całość najlepszych zawodów w jakich brałem udział.
I tak właśnie zakończyła się przygoda z triathlonem w Londynie. Jeszcze zdjęcia ze starszym Brownleem, zbieranie roweru do różowej walizki, rozmowy, deszcz itd. To wszystko jest do przeżycia, każdy może pojechać za rok do Hamburga, Madrytu lub w inny zakątek świata do czego gorąco zachęcam, bo taki wyjazd będzie ciekawszy niż Ironman.