Blogi > Blogi > Piotr Falkowski i Jagoda Wąsowska > Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
WYGRANA BITWA NAD BZURĄ
Chyba żadnego półmaratonu nie bałem się tak bardzo jak jubileuszowej, trzydziestej połówki w Sochaczewie. Nie, żeby bieg Szlakiem Walk nad Bzurą był jakoś specjalnie trudny (choć do łatwych też na pewno nie należy). Byłem po prostu straaasznie zmęczony!
Cztery dni wcześniej wróciliśmy z dwutygodniowego biegania po górach i mój organizm krzyczał, że jeszcze nie zdążył odpocząć. A Trenerka powiedziała: „w tym momencie możesz pobiec bardzo dobrze, ale może też być tragicznie. Lecisz mocno, ale jak nie dasz rady – to bardzo się nie przejmuj“.
Pierwszowrześniowy półmaraton trzeba było pobiec, bo sprawdzian na dystansie 21,1 km jest przed docelowym maratonem niezbędny (już po raz trzeci lecę Warszawski). Planowałem połówkę w Pile – mistrzostwa Polski, nigdy tam nie biegłem, no i termin idealny (3 tygodnie przed maratonem). Ponieważ jednak w tym czasie muszę być służbowo na Festiwalu Biegowym w Krynicy-Zdroju, trzeba było wybrać się do Sochaczewa.
Startowaliśmy tam z Jagódką już przed rokiem. Wspomnienia super, bo dzień po powrocie z obozu w Beskidzie Niskim ja otarłem się o życiówkę, a Jagódka była druga w swojej kategorii i wygrała pieniądze! Półmaraton „Szlakiem Walk nad Bzurą“ to jedna z bardzo nielicznych imprez biegowych, na których za pudło w kategoriach są (oprócz pucharku, upominków i laurowego wieńca) także nagrody finansowe!
Tym razem Jagódka nie startowała. Pomagała, kibicowała i robiła zdjęcia, bo Trenerka dała Jej więcej czasu na odpoczynek po Szklarskiej Porębie. Pobiegnie za 2 tygodnie jabłkowy półmaraton w Tarczynie. Więc tylko Dorcia i ja.
W niedzielny świt obudził mnie jednostajny szum. Nie byłem już w Szklarskiej, więc to nie szumiał strumień za oknem. Lało! Zebraliśmy się jednak, zabrali z Żabieńca Panią Trener, a ze Zgorzały Dorotę – i w drogę. Lało dalej. Z każdym kilometrem byłem coraz bardziej przekonany, że jedziemy na wycieczkę. Na autostradzie przez dobre pół godziny wręcz oberwanie chmury. Nawet się specjalnie nie martwiłem, bo… strasznie wciąż nie chciało mi się biegać tej połówki. Z drugiej strony – wiedziałem, że trzeba. Bo zrobić przynajmniej dwudziestkę treningowo w tempie 4’10-4’15 byłoby jeszcze trudniej.
Tuż przed Sochaczewem trochę przestało, coś tam się nawet lekko przejaśniło. A na miejscu – kolejka jak cholera. W ciasnym korytarzyku przystadionowej szkoły stało po pakiety kilkadziesiąt osób. Później dotarły przez ulewę czy organizatorzy zabałaganili? Nie wiem. Ale start biegu trzeba było przesunąć o pół godziny, bo wiele osób nie odebrałoby numerów. Ostatecznie wystartowaliśmy jeszcze prawie kwadrans później. Wszyscy święci musieli wygłosić przemówienia. Nikt i tak tego nie słuchał, choćby dlatego, że… nie słyszał! Nagłośnienie ustawiono pod planowany start honorowy na żużlowej bieżni stadionu, ale bieżnię zalała woda i biegacze ustawili się od razu do startu ostrego, w stadionowej bramie. A tam już słychać nic nie było. I może dobrze, bo dzięki temu, gadając sobie w oczekiwaniu na strzał startera, poznałem sąsiada ze Starej Iwicznej, którego potem „transferowaliśmy“ do naszego klubu. Biegał do tej pory sam, teraz – będzie z nami. Nie pożałuje :).
Obok – laska. Niewysoka, niebrzydka, trochę nieśmiała, spod Białegostoku. Widać po sylwetce, że szybko biega. Życiówka 1:25. No to jeszcze ciut nie dla mnie. Ale ruszamy – i trzymam się tuż za nią. Mijają kilometry, a ona ciągle 10-20 m przede mną. Więc nie jest źle! Trasa półmaratonu – ta sama co rok temu, więc już wiem, że wbrew zapowiedziom wcale nie jest szybka i płaska. Wtedy się, niestety, nabrałem. Teraz spodziewałem się kolejnych, czasem dość długich podbiegów. Kilkaset metrów po starcie wyszło mocne słońce. Kiepsko, bo parujący asfalt śmierdzi obrzydliwie, to nie jest to co tygrysy (a raczej Lwy, bo spod tego znaku jestem :)) lubią najbardziej. I mocno wiało. Słońce na szczęście po jakimś czasie trochę zelżało, wiatr, niestety, nie ustąpił. Ale do półmetka całkiem znośnie. Na agrafce mam 43’12, dobry czas! I jestem 29. To jedyna zaleta agrafki: można sobie policzyć, które miejsce zajmuje się na nawrocie.
Po agrafce było coraz trudniej… Dziewczyna znikła z pola widzenia (wygrała ten półmaraton!), na 13 kilometrze przyszedł kryzys. Spadłem na 30 miejsce. Minął mnie człowiek w koszulce 12Tri.pl. Poznałem go po biegu, to był Andrzej Witczak, w przeciwieństwie do mnie pobiegł drugą połówkę ciut szybciej niż pierwszą. Czyli prawidłowo. Ja – wręcz przeciwnie. Od półmetka 2 minuty wolniej niż do agrafki. Dwa kryzysy, wspomniany na 13 km i po długim podbiegu na bodajże 18. Kończyłem je (ten podbieg i kilometr) na miękkich nogach. A że „złej baletnicy etc.“, to jeszcze coś mnie koszmarnie uwierało w prawym NB890. Super buty, świetnie mi się w nich biega, od czasu kiedy przeszedłem na nie z Nike Zoom Streaków (na które, jak się okazało, jestem jednak za ciężki) nie bolą mnie po długich dystansach mięśnie łydek. A w Sochaczewie nawet one przeszkadzały.
Ale ja na szczęście zwykle wygrywam swoją walkę. Wygrałem też tę nad Bzurą. Kocham tę moją głowę, która nie pozwala mi się poddać nawet gdy wręcz… rzygam z wysiłku. Teraz też nie pozwoliła. Wpadłem na metę trzydziesty (na 230 uczestników) w czasie 1’28:15, dobrze ponad minutę lepszym niż rok temu (wg wyniku – prawie dwie, ale tym razem ze względu na zalaną bieżnię oszczędzono nam mini rundki wokół stadionu). Przeciętna 4‘12/km zadowalająca. Skończyłem wyczerpany, ale gdy po chwili (trochę zbyt długiej, to fakt) poprosiłem Trenerkę o zmierzenie tętna, Renata (chyba ze mnie zadowolona :)) stwierdziła ze śmiechem: „Nie ma czego mierzyć, jakbyś już nie żył“. Czyli ciągle regeneruję się błyskawicznie. To dobrze.
Jeszcze w ramach roztruchtania ruszyłem na trasę po Dorotę, starałem się zmobilizować ją na ostatnich kilkuset metrach (też, bidulka, umierała :)) i… do samochodu. Dziewczyny ledwie zdążyły obkupić się w różne drewniane duperelki na towarzyszących półmaratonowi agrotargach. Ja musiałem, niestety, do pracy. Międzynarodowy Festiwal Lekkoatletyczny na stadionie Orła w Warszawie. Tu już, na szczęście, biegali, skakali i rzucali inni. Znacznie młodsi ode mnie :).
(zdjęcia: Jagoda Wąsowska)