Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Dzień Niepodległości. Patriotyzm z lekka zabiegany
Bieg Niepodległości Warszawa 2013. Fot. Dawid Dyból
„Zabiegaj o pamięć” – takim hasłem od ładnych kilku lat promują się biegi warszawskiej patriotycznej triady. Zaczyna się 3 maja Biegiem Konstytucji na 5 kilometrów, potem, w ostatnią sobotę lipca – Bieg Powstania Warszawskiego (5 i 10 km), i wreszcie 11 listopada – Bieg Niepodległości (10 km).
Od kilku lat każdy kolejny bieg bije rekord frekwencji, kilka tysięcy ludzi wylega na warszawskie ulice i przebiega te 5 czy 10 kilometrów. W tym roku do rekordowej frekwencji doszedł jeszcze rekord… krótkości trwania zapisów, 12 000 pakietów startowych na Bieg Niepodległości w Warszawie rozeszło się w swojej znakomitej większości w jakieś 36 godzin. A potem była jeszcze rekordowa kolejka po odbiór pakietów startowych – w ostatni czwartek po południu trzeba było czekać nawet godzinę na odbiór numeru.
Ale nie o tym tak naprawdę chciałam napisać. Bieg Konstytucji, Bieg Powstania Warszawskiego, ale chyba najbardziej właśnie Bieg Niepodległości, choćby dlatego, że pod tą nazwą w całej Polsce odbywa się kilkadziesiąt mniejszych i większych zawodów, zawsze wywołuje we mnie pytanie o motywacje uczestników. W to, że biegacze w swojej masie mają nadreprezentację osób o wysokim poczuciu patriotyzmu jakoś nie do końca wierzę. W to, że nagle zapałali uczuciami patriotycznymi – jakoś też nie do końca.
Owszem, na Biegu Powstania Warszawskiego tłumy gnają po powstańcze opaski i stempelki Polski Walczącej. To prawda, że na Bieg Niepodległości – ten warszawski – ludzie przychodzą w koszulkach białych i czerwonych i tworzą tę żywą białoczerwoną flagę. To prawda, że organizator dokłada starań, żeby i pakiety miały element patriotyczny (w tym roku świetna gra o historii najnowszej Polski), i sam bieg – stosowną oprawę (chociaż samochód z marszałkiem wypluwa z siebie tyle spalin, że… biedne moje płuca). I to prawda, że niektórzy biegacze w trakcie grania hymnu narodowego stoją na baczność.
Chociaż nie wszyscy. Spora część nadal uważa, że ostatnie chwile przed startem to najlepszy czas na wiązanie butów, śmieszne podskoki, podciąganie buta pod pośladek (ciekawe po co?) względnie poprawianie sobie bielizny pod strojem startowym. Po co przyszli zatem? Jak to biegacze – po życiówki. Żeby się ścigać, żeby na mecie wypluć płuca, żeby pobić swój rekord. Albo żeby się spotkać ze znajomymi, potruchtać, pogadać, poczuć się częścią społeczności. Albo – nie tak dawny trend – żeby wrzucić na portal społecznościowy zapis biegu i zdjęcie medalu. I żeby z medalem pójść na drugi dzień do pracy.
Po takim biegu, zwłaszcza jeżeli jest duży, relacje trafiają nawet do mediów tzw. mainstreamowych. A te są pełne frazesów o tym, jak to biegacze uczcili, upamiętnili, oddali hołd. Właściwie na dzień przed można takiego gotowca przygotować. A biegacze przyjdą i uczczą. To znaczy – pobiegną. Bo dobra pogoda, szybka trasa, niezła organizacja i można fajnie spędzić czas. A to, czy bieg nosi nazwę Biegu Niepodległości, czy nosiłby imię Kubusia Puchatka – to w sumie sprawa drugorzędna. I tak by pobiegli, tak samo jak biegną w Biegnij Warszawo. Bez flag, stempelków i hymnu. A że przy okazji czczą? Skoro jest okazja…