Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Europa się kłania. Mój 9. PZU Półmaraton Warszawski
Europa się kłania – takim hasłem swego czasu Kapituła Kisiela uzasadniła przyznanie Nagrody Kisiela Jerzemu Buzkowi, podówczas przewodniczącemu Parlamentu Europejskiego. Okazało się bowiem nagle, że mamy w Polsce polityka klasy europejskiej, którego docenia się na salonach w Brukseli. I tak z drugiej ligi tzw. nowoprzyjętych awansowaliśmy do pierwszej ligi, której głos słychać w Europie. Ne jest to co prawda jeszcze francusko-niemiecka ekstraklasa, ale duży krok w myśleniu o nas samych…
Ale dlaczego ja nagle o Buzku, polityce i Brukseli zamiast o bieganiu? Powody są co najmniej dwa. Ten pierwszy – ważniejszy. A o drugim będzie w post scriptum.
A zatem – skąd Jerzy Buzek w tekście o bieganiu? Bo biegnąc dziś w 9. PZU półmaratonie Warszawskim, miałam poczucie, że jeżeli chodzi o organizację imprez biegowych Polska – w tym przypadki Fundacja Maratonu Warszawskiego, ale pewnie jeszcze ze 2-3 podmioty dałoby się znaleźć – Polska nie tylko wyszła z zaścianka, nie tylko awansowała do ligi europejskiej, ale znalazła się zdecydowanie gdzieś w okolicach ekstraklasy. Bo półmaraton na jedenaście tysięcy ludzi to już jest ścisła europejska czołówka. A organizacja w tym roku taka, że niejeden bieg w Europie mógłby się od FMW uczyć, jak to się robi. Na różnych poziomach. Tak, to prawda, że aby ten bieg miał taki poziom, potrzebny był duży sponsor tytularny, który będzie chciał się związać z biegiem nie dla utylitarnej korzyści tu i teraz już, ale który długofalowo zaangażuje się w promowanie biegania i który uzna, że to jednak Fundacja i jej szef znają się na tym, co robią, a biegi masowe są specyficznym rodzajem imprezy masowej i dla biegaczy event rozpoczyna się tam, gdzie dla wielu się kończy… Ups, chyba się zapędziłam w niebezpieczne rejony porównań.
Wracając jednak do samego biegu – te ponad 11 000 robi wrażenie. Tym bardziej, że nawet jeżeli w biegu uczestniczyli przedstawiciele ponad 40 narodowości, to cudzoziemcy stanowili nikły procent uczestników. A to znaczy, że potencjał w Półmaratonie Warszawskim drzemie wielki, bo przecież w takim Rzymie na przykład na blisko 20 000 maratończyków ok. 60 procent stanowią obcokrajowcy. Gdzie jest kres? Ilu maratończyków czy półmaratończyków może wybiec na ulice Warszawy? Na pewno jeszcze znacznie więcej niż wybiegło w niedzielę. Ale zanim wybiegną – muszą mieć jak dojechać, gdzie przenocować w okolicy, mieć kilka atrakcji. Promyczki już są, już do nas przyjeżdżają, jak tych dwóch Włochów, z którymi próbowałam pogadać po biegu (oni po włosku, ja czymś w rodzaju hiszpańskiego), a którym Warszawa w biegu bardzo się podobała.
Mnie się podobało jeszcze przed biegiem. Bo może i EXPO nie należało do największych, ale ostatecznie w tej przestrzeni byli chyba wszyscy, którzy być powinni, i kto chciał skorzystać – na pewno skorzystał. A było w czym wybierać. Gdybym miała taką potrzebę, wyszłabym nie tylko z wagonikiem żeli i parą skarpetek, ale także kompletnie ubrana od stóp do głów. Jednak, bogowi handlu oddając co boskie (i merkantylne), nie mogę się nie zachwycić inną częścią imprezy – wykładami ekspertów pod egidą magazynu Bieganie. Czas nie pozwolił mi skorzystać z całości tej części targów, ale te dwa wykłady, na których byłam, warte były każdej spędzonej na nich minuty. Opowieść Tomasza Lewandowskiego o domu i jego fundamentach, czyli jak budować trening amatora, powinna być odtwarzana każdemu amatorowi, który zaczyna bardziej serio wkręcać się z bieganie. A opowieść Wojtka Herry o tym, że budowanie celu wg zasady SMART może i sprawdza się w korporacji, ale w treningu sportowym warto spojrzeć na cel trochę inaczej, na długo zostanie mi w głowie. Mam przynajmniej taką nadzieję.
Sam bieg też mi się podobał. Od momentu, kiedy podążając rankiem w stronę Stadionu Narodowego weszłam pomiędzy barierki wyznaczające strefę mety i zobaczyłam potykacz, który mówił, że jeszcze 200 m, mogę szybciej. Ubawiłam się w duchu. Na tym etapie na pewno nie mogę szybciej – pomyślałam, niestety proroczo. Tymczasem jednak podążając do szatni spotykałam co krok kogoś znajomego, rozmowom nie byłoby końca, chociaż zegarek nieco dyscyplinował. Dotarłam do namiotów przebieralnych, zdjęłam z siebie barchany, oddałam rzeczy do depozytu w kilkadziesiąt sekund i wysnułam się na start (w kazamatach narodowego było zimniej niż na słoneczku, które już grzało pełną parą).
Start. Jak zwykle w Warszawie. Słońce i ten moment, kiedy nad mostem unosi się „Sen o Warszawie”. A potem – brama, pisk mat, zegarek, biegniemy. Tłoczno, nie tylko na pierwszych dwóch kilometrach jest tłoczno, przy tej masie ludzi musi być. Bieganie to już dawno nie jest sport samotnych ludzi. Bieganie jest sportem towarzyskim – i to było widać na każdym kroku. Nie tylko wśród biegnących. Po raz pierwszy brakuje mi palców, żeby policzyć wszystkich kibiców, którzy dodawali nam skrzydeł – najpierw na moście, potem gdzieś przy Starówce, na Wisłostradzie, tłumem gigantycznym i ogromnym wyciskali łzy gdzieś pod Mostem Poniatowskiego, podnosili z kolan w Łazienkach, podciągali pod Agrykolę, przepychali przez Plac Na Rozdrożu, a potem znowu na moście dodawali skrzydeł na finisz i nie pozwalali się zatrzymać po samą bramę mety. Barwni, poprzebierani, z transparentami, z hałasorobiaczami, z dobrym słowem – a czasem z butelką wody (dzięki!). Wodę podawali też z wielkim zaangażowaniem wolontariusze. Wodę i izotonik. Na długich punktach odżywczych, żeby każdy mógł sięgnąć. Tu się powtórzę, ale to jest fakt obiektywny. Takich wolontariuszy i takich stref nie ma nigdzie na świecie. Ale jeszcze 3000 ludzi i strefy się przytkają, trzeba je będzie ciut przeorganizować 😉
Trasa. No cóż, najładniejsza, jaką można wytyczyć w Warszawie, a żeby sportowo też dawała satysfakcję. Z podbiegu na Agrykoli, zbiegu z mostu i długiego finiszu. Z tych życiówek, których padła gigantyczna liczba (moja nie, cóż, nie zawsze musi być rekord). I z tych widoków, na Wisłę, na Starówkę, na most, na Narodowy, Łazienki, Plac Trzech Krzyży. Nawet na Pałac Kultury. Pewnie, że można się było kręcić po zakamarkach Żoliborza, być może zajrzeć też na Pragę – ale… Na duże biegi najlepiej się nadają szerokie arterie, a tych jednak mamy jak na lekarstwo i trzeba z nich umiejętnie korzystać, a jeszcze z samochodami się podzielić. I jeszcze ta Agrykola. Ale tam naprawdę jest pięknie, nawet jeśli trochę pod górkę (wiem, zwidziałam dokładnie spacerkiem).
Meta. A za metą szłam, i szłam, i szłam, a medali ciągle nie było i nie było. Zanim do nich dotarłam, zdążyłam prawie zapomnieć, po co szłam. Ale doceniam – bo dzięki temu nie było zatoru i kolejki do mety. A medal mam. Za medalami – woda. I izotonik. Jak pisze Kominek, były i chytre baby z Radomia, co to od razu by zgrzewką brały, ale to musiało być w innym przedziale czasowym. W moim była pełna kultura. Kultura też była kuluarach, gdzie piorunem odebrałam depozyt i zanikłam w namiocie przebieralni. Mniej kulturalnie było przy jadłodajni, bo pojawiła się na powrót tak ukochana przez niektórych pomidorowa, może i ciepła, ale jednak logistycznie bardziej wymagająca niż kluchy na sucho. Była i wersja wegetariańska, ale trzeba się było upomnieć i odstać w drugiej kolejce…
Za metą też sprawdziło się moje przekonanie o tym, że czynnik, na który organizator ma wpływ dość ograniczony, ma dla oceny imprezy gigantyczne znaczenie. Bo marcowe słońce przygrzało temperaturą iście wiosenną, kibice i rodziny mogły popiknikować pod Stadionem i cieszyć się wraz ze swoimi zawodnikami. Ze zwycięstwa, bo w końcu każde dotarcie do mety jest jakimś zwycięstwem, nawet jeżeli wynik niekoniecznie wyszedł na miarę oczekiwań.
A wraz z każdym zawodnikiem przekraczającym metę 9. PZU Półmaraton Warszawski coraz szerzej otwierał sobie drzwi do europejskiej pierwszej ligi, aż w końcu wdarł się tam i zajął zasłużone miejsce w okolicach podium. I ponieważ magia okrągłych cyferek ma dla biegaczy jakieś znaczenie, w końcu cyferki to też ich hobby, jubileuszowa, 10. edycja w 2015 r. ma szanse wbić się do ekstraklasy.
Europa się kłania!
PS. Miało być jeszcze o drugim powodzie. Otóż w niedzielny poranek, zanim wybrałam się na start, oglądałam telewizję. Stacja patronowała biegowi, więc siłą rzeczy co jakiś czas padało w niej hasło Półmaraton Warszawski. Gdzieś ok. godz. 7.00. pojawił się jeden z kandydatów do Parlamentu Europejskiego. I z punktu zaczął opowiadać, jaką to bzdurą jest zamykanie miasta (mostu, jednego, ale to taki drobiazg) już o 7 rano. I że przecież on się zna, bo był ministrem spraw wewnętrznych i administracji, i ustawa o zgromadzeniach publicznych, i wystarczy zamknąć na godzinę przed biegiem… Zapomniał dodać, że on przez ten zamknięty most przejechał nie bacząc, że tam ludzie pracują. I niw wie chyba, biedak, że – nie wiem jak jest w Brukseli, ale w kilku innych europejskich stolicach tak jest – jak w dużym europejskim mieście odbywa się duży bieg, to miasto jest zamknięte od 4 rano do późnych godzin popołudniowych. Więc może lepiej niech zostanie w Warszawie…?