Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Urlop od biegania, czyli rzecz o nazywaniu
Rys. Michał Romański
Nie bez kozery po głównym starcie sezonu powinno się zrobić roztrenowanie – wygłosiłam błyskotliwą myśl. Siedzieliśmy w studio radiowej Czwórki w doborowym towarzystwie i w audycji, nomen omen, „Czwarty bieg” zniechęcaliśmy ludzi do biegania. Serio. Audycję prowadził Piotr Galus, a w studio byli też dyrektor Fundacji Maratonu Warszawskiego, szef największego maratonu i półmaratonu w Polsce, naczelny magazynu „Bieganie” Marek Tronina i trenerka-biegaczka Weronika Zielińska. Oraz ja. Która na co dzień pisze o tym, jakie bieganie jest fajne i że warto biegać.
Bo warto. Ale czasami też warto zrobić od biegania przerwę. Taka przerwa może być bardzo inspirująca. Można na przykład przeczytać kilka lektur na temat treningu i spróbować zacząć od nowa albo z nowym pomysłem. Można się spotkać ze znajomymi i pogadać. Także o bieganiu. Można poszukać sobie nowego celu biegowego.
A można też całkiem inaczej. Można na dwa-trzy tygodnie zapomnieć o bieganiu. Poczytać inne książki, iść na basen albo na lekcję tańca brzucha, umówić się na zaległe plotki z koleżanką, która akurat nie biega, a zamiast 30-kilometrowego wybiegania w weekend zafundować sobie dzień w spa.
Można też czas bez biegania spędzić na czytaniu cudzych blogów, podczytywaniu w serwisach społecznościowych najnowszych wiadomości o tym, jak inni biegają, siedzieć i obgryzać paznokcie z żalu i ze złości.
Wiele zależy od tego, jak sobie tę przerwę nazwiemy. Możliwości jest kilka.
Możemy na przykład wziąć urlop od biegania. I ten akurat nie musi mieć nic wspólnego z rzeczywistym urlopem, ale już sama nazwa kojarzy się dobrze. Wiadomo, na urlopie odpoczywamy, wychodzimy poza utarty schematy codzienności, zachowujemy się trochę nienormalnie. Urlop od biegania może być całkiem przyjemny i oznaczać, że wrócimy po nim pełni sił, zapału, nowej energii. Urlop bierzemy wtedy, kiedy chcemy, kiedy nam to pasuje, choć planujemy go z pewnym wyprzedzeniem i dość starannie, żeby go jak najlepiej wykorzystać. Na takim urlopie, jak na prawdziwych wakacjach, możemy sobie zafundować jakieś miłe spa, dobrą książkę, spotkanie z przyjaciółmi, którzy nie biegają – wszystko co sprawi nam frajdę, a nie mieści się na co dzień w dzienniczku treningowym. A ponieważ wszystko, co dobre, kończy się za szybko, więc taki biegowy urlop też szybko mija – i wracamy na biegowe ścieżki z nowymi siłami.
Gorzej, kiedy czeka nas… post biegowy. Bo słowo post niesie ze sobą bagaż wyrzeczenia się czegoś przyjemnego, odmawiania sobie przyjemności, umartwiania się. Czyli niby mogę, i nawet chcę, ale z powodu jakichś wyższych celów – nie biegam. Dla osoby uzależnionej od biegania taki biegowy post może być trudny do zniesienia. Ale post zazwyczaj służy zdrowiu – i temu fizycznemu, i duchowemu. Oczyszcza ciało i umysł. I – podobnie jak urlop – pozwala naładować akumulatory nową energią. Post ma to do siebie, że nawet jeżeli dłużej trwa, to zawsze jest ograniczony w czasie. I można go sobie zaplanować. Chyba że są inne okoliczności, które nas do niego zmuszają (taka na przykład niestrawność). Uwaga! Post może być dobrym wytłumaczeniem na przerwę w okresie startowym. Z siłą wyższą nikt nie dyskutuje.
Najbezpieczniejszym tłumaczeniem wobec innych biegaczy jest „roztrenowanie”. Brzmi wystarczająco specjalistycznie, żeby pokazać swoją wiedzę teoretyczną i zarazem biegowy rozsądek. Z góry dokładnie zaplanowane – po głównym starcie sezonu, trzy-cztery tygodnie, które można spędzić na basenie, w crossfitowym boksie albo na zajęciach z tańca orientalnego. Jednym słowem – ruszając się, ale w sposób nieco odmienny niż na co dzień. Takie roztrenowanie służy regeneracji i odpoczynkowi oraz nabraniu sił i znalezieniu nowych bodźców i motywacji na kolejny sezon. Uwaga! Mówienie, że masz roztrenowanie na miesiąc przed kluczowym startem – zdradzi Twoją ignorancję. Lepiej wtedy mówić o poście.
Pauza. Określenie w bieganiu używane rzadko. Pauzować to można za różne kartki, a te w bieganiu zdarzają się nader rzadko. Pauza może oznaczać krótką niezaplanowaną przerwę spowodowaną przez okoliczności zewnętrzne, ale właściwie bez wpływu na dzienniczek treningowy i osiągnięcia (pilne zlecenie od szefa, niegroźne skręcenie kostki na trasie, niezapowiedziana wizyta teściowej). Po pauzie normalnie wracamy na biegowe ścieżki, starając się jednak nie nadrabiać treningów wstecz.
Przerwa z powodu kontuzji. Najgorsza odmiana. Przychodzi nagle, bez zapowiedzi, i na ogół trudno przewidzieć, ile potrwa. Bieganie wtedy może sprawiać ból – fizyczny i ten płynący ze świadomości, że coś nas omija. Od postu różni się najczęściej nieprzewidywalnym okresem trwania i stopniem uszczerbku na zdrowiu. Wbrew pozorom przerwa na kontuzję może być wykorzystana przez organizm na odbudowę sił i środków – i po kontuzji wracamy silniejsi (choć czasem trochę wolniejsi). Warto ją wykorzystać na ćwiczenie innych partii mięśniowych. To pozwoli na ujście kumulującej się energii i przyspieszy powrót na ścieżki.
Nazwa ma znaczenie, bo określenie, z którym rodzajem przerwy mamy do czynienia, pozwala nam dobrać właściwe środki radzenia sobie z nią.
Ale na razie w kalendarzu zostało 27 dni do 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Nie ma mowy o żadnych przerwach. Można tylko lekko zaciągnąć hamulec i powoli przechodzić do szlifowania. Tej formy, którą potem trzeba będzie roztrenować.
I mam nadzieję, że tak bardzo nie zniechęciliśmy do tego biegania!