Blogi > Blogi > Paulina Ożarowska
Subiektywnie o XXXI Maratonie Wrocławskim
3 miesiące solidnych treningów, setki kilometrów wybieganych w pocie czoła w rekordowych temperaturach i nie jeden kryzys przeżyty na trasie długiego wybiegu. Tak spędziłam swoje ostatnie miesiące. Ale w ostatnią niedzielę (tj. 15 września) po raz kolejny okazało się, że było warto. Nic tak nie poprawia humoru, jak osiągnięcie założonego celu.
Już o 8 rano było czuć, że to będzie ciężki dzień dla wrocławian. Powoli ulice zaczynały się korkować zwłaszcza w kierunku Stadionu Olimpijskiego. Ostatnie 2 km postanowiliśmy (ja i mój mąż) potraktować, jako delikatną rozgrzewkę. Powolnym truchtem, wraz z innymi przyszłymi maratończykami zmierzaliśmy w kierunku startu. Dla mnie był to również doskonały czas na rozładowania przedstartowego stresu.
Im dłużej biegam i im częściej startuję w zawodach, coraz częściej odkrywam niesamowitą przyjemność rozmowy z innymi zawodnikami napotkanymi w okolicach startu. Tutaj, nastrój wśród biegaczy był wyjątkowo życzliwy i skłaniał do wszelkiego rodzaju rozmów. Wymiana doświadczeń w zakresie obuwia, rozmowy o innych biegach (po raz kolejny usłyszałam o niesamowitym nastroju biegów berlińskich, na które czas się zapisać), planowanego czasu ukończenia nadchodzącego wyścigu. To wszystko pozwoliło na delikatne rozluźnienie przed startem.
Tuż przed godziną 9 w okolicach startu czuć już było napięcie i tłum, który wraz ze mną miał wystartować na królewskim dystansie. Tym razem w biegu miało stanąć ok. 3500 zawodników, w tym 440 kobiet. Start podzielony był na strefy czasowe o dosyć dużej rozpiętości (45 minut), więc w grupie startującej na 4:00-4:45 znalezienie sobie dobrego miejsca było delikatnie utrudnione. Chwila skupienia, wzajemne życzenie sobie powodzenia, odliczenie do startu i … biegniemy.
Przyjęłam założenie, że ten bieg pokonam ze zmiennym tempem – tj. zacznę spokojniej i skończę szybciej. Miałam zacząć od 6:08. Ale gdy tłum biegnie, ty masz dużo siły, a tempo 6:08 wydaje ci się tempem kompletnie ślimaczym naprawdę ciężko jest się hamować. Mimo wszystko starałam się nie wyrywać do przodu i kontrolować kolejne kilometry. Dzięki temu na półmetku czułam się świetnie. Na 26km dopiero zaczęłam odczuwać lekkie zmęczenie. Pierwszy kryzys przyszedł na 31, ale chwila spaceru i biegnę dalej. Ostatnie metry były ciężkie. Czułam, że moje nogi są już naprawdę zmęczone. Ale przecież taki ma być ten bieg, gdy chce się zrobić życiówkę. Nie oczekujemy, że mimo treningów będzie prosto i gładko. Za to determinacja i chęć pobicia siebie dawały mi siłę. Gdy wbiegłam na metę byłam na tyle zmęczona, że marzyłam tylko znalezieniu kawałka miejsca na ziemi. Dopiero potem przyszła radość. Poprawiłam się o 17 minut, a bieg ukończyłam w 4:15:06. Gdy po jakiejś godzinie wracałam do samochodu, miałam nawet energię na delikatne podskoki i tańce w takt muzyki dobiegającej z głośników.
Był to mój pierwszy bieg bez słuchawek. Trochę się bałam, że przez 4 godziny będę się nudzić – w sumie muzyka ułatwia przejście kryzysu na trasie. A jednak teraz mogę stwierdzić, że było to super doświadczenie. Po raz pierwszy na trasie miałam okazję pogadać z innymi uczestnikami. Pośmiać się trochę, wesprzeć, wymienić informacjami o doświadczeniach biegowych. Ba, sama zagadywałam innych – poznałam zupełnie inną swoją naturę. Teraz już wiem, że na następny bieg będę robić bez słuchawek.
Jeśli chodzi o kwestie organizacyjne, to nie mam nic do zarzucenia. Faktem jest, że jak na razie najlepsze oznaczenie kilometrów spotkałam w Warszawie (stojące flagi z poszczególnymi kilometrach są widoczne już z daleka i nie ma znaczenia, po której stronie drogi człowiek biegnie, bo i tak je zobaczy), tutaj dużym punktem było ich dobre zlokalizowanie (km nie rozjeżdżały z moim zegarkiem). Co prawda gdy biegłam w tłumie kilka razy udało mi się je przegapić, a to zapewne z racji, że były zlokalizowane po drugiej stronie ulicy. Natomiast na pochwałę zasługuje oznaczenie poszczególnych punktów żywieniowych i doskonałe oznaczenie stołów (człowiek wiedział gdzie i jak się ustawić po wodę, izotonik lub jedzenie). Również rozmieszczenie wody co 2,5 km pozwoliło na zagwarantowanie dobrego nawodnienia. No i Toi-Toie na trasie również należy dodać do plusów. 1-2 kabiny za to chyba przy każdym punkcie żywieniowym zdecydowanie wystarczyły, a były dużym ułatwieniem dla biegaczy (i dla miasta mam wrażenie, że również).
Jeśli chodzi o kibiców, to trzeba docenić ich zaangażowanie, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Dla biegaczy temperatura była idealna, ale mogę sobie wyobrazić, że wolontariusze i kibice mogli przeklinać deszcz. Zresztą dla mnie, okularnika, deszcz również stanowił delikatny problem. W pewnym momencie, moje okulary były już tak mokre i zaparowane, że widoczność ograniczyła się do biegnącego przede mną zawodnika. Całe szczęście, że miał koszulkę w kolorze jaskrawo zielonym, bo przynajmniej była dobrym elementem nawigacyjnym odróżniającym się od okolicy :).
Dzięki relacji na żywo z mety dostępnej w Internecie, moi rodzice widzieli zarówno mnie, jak i mojego męża gdy kończyliśmy ten bieg. Była to duża radość dla mnie i moich bliskich.
I tylko mieszkańcom miasta można trochę współczuć. Podczas biegu miałam wrażenie, że niemal całe miasto było zakorkowane. W niektórych miejscach korek sięgał niemal 2 km. Tramwaje stały w długich kolejkach, a zdenerwowani mieszkańcy starali się wpłynąć na policję, żeby chociaż czasem zatrzymali biegaczy w celu puszczenia samochodów (heh, trochę mnie ta sugestia rozśmieszyła). Z drugiej strony, tak sobie myślę, że ja też raz na jakiś czas mam prawo do zablokowania ulicy. Być może za rok, kolejna grupa z tegorocznych obserwatorów będzie biegła razem ze mną. Być może sami doświadczą tego niesamowitego uczucia na mecie i nie będą narzekać na zakorkowane ulice. Czego sobie i wam życzę.