Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Bohaterowie i męczennicy, czyli dla kogo ten maraton?
Meta 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Pół godziny do limitu czasu. Fot. Marta Tittenbrun
Niedziela, 28 września 2014 r. Dochodzi 15:20. Mija 6 godzin i 20 minut od strzału startera. Za 10 minut upłynie limit czasu 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Gdyby to był Comrades Marathon, w minucie upływu limitu zamknięto by metę – i ci wszyscy, którym do mety brakuje kilku metrów czy kilku kilometrów – wszyscy oni zostają przed metą, bez medalu, bez tytułu finiszera. W Warszawie jest inaczej.
Do centrum dowodzenia dzwoni telefon. Ostatni zawodnik jest pod palmą. Nie ma szans zmieścić się w limicie. Dotrze jakiś kwadrans, może dwadzieścia minut po czasie. Stadion już nieco wyludniony, kibiców coraz mniej. Ale meta stoi otwarta, a organizator cierpliwie czeka na maruderów. Otwarte pakowanie zacznie się dopiero po tym, jak ostatni zawodnik zniknie w czeluściach Stadionu Narodowego.
15:30. Właśnie mija wyznaczony przez organizatora limit. Patrzę na telebim. Przy dopingu najwytrwalszych z kibiców na metę docierają ci, których celem było ukończyć. Kamera robi najazd, zbliża twarz. To nie jest twarz walki. To jest twarz ogromnego zmęczenia. 6,5 godziny na trasie. W słońcu i wietrze ulicami Warszawy. Za chwilę na szyjach tych ludzi zawisną medale. Za chwilę będą finiszerami 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Niektórzy za chwilę zostaną maratończykami. Będą nosili ten medal z dumą pewnie nie mniejszą niż ich koledzy, którzy zdążyli się wykąpać, przebrać, niektórzy już dotarli do domów. Niektórych będzie bolało znacznie dłużej niż tych, którzy od ponad dwóch godzin są na mecie.
I ci, i tamci są maratończykami.
Kilka godzin wcześniej byłam na trasie maratonu. Przez 42 kilometry we wstecznym lusterku widziałam walkę. Drobnej Etiopki, która dwa razy traciła dystans do prowadzącej Ukrainki i trzymającej się jej pleców Kenijki. Za pierwszym razem, gdzieś ok. 10. km, zostająca Etiopka złapała drugi oddech i dogoniła konkurentki. Na 27. już nie dała rady. Cztery kilometry później ze swoją słabością walczyła Kenijka. Przegrała, kulejąc docierała na metę, ostatecznie przegrywając i z Etiopką.
Ukrainka, której charakterystyczną sylwetkę obserwowałam prawie całą trasę, też walczyła. Najpierw – z konkurentkami. Potem – z czasem. A potem nie walczyła już w zasadzie o nic, bo gdzieś na 32-33. kilometrze wyprzedził ją Victor Kipchirchir, odbierając tym samym nadzieję na główną nagrodę, Volvo, które od rana pyszniło się dumnie na płycie stadionu. Ale biegła dalej, równym tempem, miarowo jak robot, prawie nie zauważając kolejnych mijających ją panów.
Kipchirchir. Stanko. To elita, zawodowcy, oni tu przyjechali wygrywać. Ale za kilkanaście minut do mety zaczęli docierać ci, którzy na co dzień obok biegania mają rzeczywistość alternatywną, niebiegową. W toku przygotowań pokonali setki kilometrów, nieraz walczyli z oporem własnej materii i własnego mózgu, z ograniczeniami. Na mecie jeszcze walczą – o tę sekundę czy dwie, o życiówkę, o styl.
Na końcu wszyscy dostaną medal. I ci na 2:26, i ci na 6:40. Taki sam.
Dlaczego o tym piszę? Bo toczyła się ostatnio tu na łamach dyskusja o cieniasach i o wysiłku. I tak, patrząc na ten telebim ze zbliżeniami twarzy, patrząc w to wsteczne lusterko, i zestawiając obraz walki z obrazem zmęczenia, nie mogłam się obronić przed ambiwalencją uczuć. Bo z jednej strony – podziwiam tych ludzi, którzy ruszyli się z kanapy, zaczęli coś robić ze sobą i swoim życiem, a tego dnia mają nagrodę za kilkumiesięczny wysiłek, za to, że im się chce. Nie, nie odważyłabym się powiedzieć, że są cieniasami, bo kończą maraton w 6,5 godziny. Ale z drugiej strony – odważyłabym się powiedzieć im, że robią sobie krzywdę. Irytuje mnie, że dość bezmyślnie szafują swoim zdrowiem. 6,5 godziny na trasie – to ogromne obciążenie dla organizmu, który będzie dochodził do siebie znacznie dłużej niż ten, który na trasie był dwie czy trzy godziny krócej. Druga twarz lawinowo rosnącej mody na bieganie to jest właśnie ta twarz – potwornie zmęczonego człowieka, który dociera na metę, bo ktoś mu powiedział, że maraton jest dla każdego.
Gdzie zatem jest granica, przy której kończy się walka, a zaczyna zmęczenie? Gdzie kończą się bohaterowie, a zaczynają – męczennicy maratonu? I czy męczennicy nie powinni startować? A może limity powinny być krótsze, żeby oszczędzić i męczenników, i kibiców (oraz kierowców, którzy na słowo bieg dostają małpiego rozumu)? Czy aby na pewno każdy, kto dobiega poniżej 3 godzin, jest bohaterem, a każdy ten, kto drepcze po prawie 7 minut na kilometr to męczennik? I właściwie kto miałby decydować o tym, od jakiego tempa wolno biegać maraton? Od jakiej liczby wybieganych kilometrów?
Do tych moich rozważań o bohaterach i męczennikach życie dopisuje niecodzienną puentę. Niespełna 20 minut przed upływem limitu metę 36. PZU Maratonu Warszawskiego przekroczył Toshinori Watanabe. Japończyk był w Warszawie już dwa lata temu. Wtedy z trasy zabrała go karetka, miał zawał serca. Po dwóch latach wrócił dokończyć porachunki z warszawską trasą. Zajęło mu to 6 godzin i 12 minut. To kim jest? Bohaterem czy cieniasem?