Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Być trenerem
Fot. istockphoto.com
Oglądam na National Geografic program poświęcony najniebezpieczniejszym zawodom świata. Tak sobie myślę, że powinien tam się znaleźć również program o byciu trenerem zawodników w konkurencjach wytrzymałościowych . A w szczególności o byciu trenerem w polskiej rzeczywistości. Tu o wypadek nietrudno.
Przyszły „adept trenerskiego fachu”, by mieć jakiekolwiek sukcesy, musi zacząć zajęcia z młodzieżą. Nie da się stać ze stoperem – tylko trzeba z młodymi pobiegać, pokazać im płotki, ćwiczenia itd. A więc musi być taki trener nieźle przygotowany fizyczne i sprawnościowo, by wytrzymać taką dawkę ruchu. No i musi mieć masę czasu – bo jedni kończą o 13, a inni o 17, bo mają angielski… A inni to mogą rano – bo szkołę mają na popołudnie… Ciężko to wszystko poukładać.
Co to ten sport?
No i do tego trzeba znaleźć odpowiednie warunki treningowe. Klubów jak na lekarstwo, w szkole nie zawsze są możliwości do bardziej specjalistycznych zajęć. A i rzadko który dyrektor przychylnie patrzy na sport kwalifikowany. By zorganizować grupę – trzeba być nie lada magikiem i pasjonatem! A tu taki – wydawać by się mogło „wyjątkowy talent” – po pół roku rezygnuje… bo ma masę innych atrakcyjniejszych propozycji – lub na przykład się zakochał… Cóż! Takie życie… I od nowa trzeba szukać kolejnych potencjalnych mistrzów. Orka na ugorze.
Już witał się z gąską
No ale dziwnym zbiegiem okoliczności udaje się takiemu trenerowi znaleźć kilka fajnych osób do treningu. Ale ma nad sobą fantastyczny system organizacji sportu wyczynowego w Polsce. By załapać się na obozy, zawody, coś zaproponować zawodnikowi – jego podopieczni muszą mieć wyniki i medale. A więc szybko dostosowuje swoje metody do tego, by osiągnąć sukces. No i nie zważając na koszty, szlifuje talenty, by miały medale na Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży, bo z tego go rozliczają. Opowieści o tym, że ma inwestować w przyszłość zawodnika – można włożyć między bajki. Liczy się tu i teraz! No bo inni nie mają takich skrupułów i to oni później wypną pierś i wyciągną rękę po nagrody. Małe nagrody, ale jednak nie do pogardzenia.
Doradzą, sprzedadzą…
Gdyby dziwnym przypadkiem taki zawodnik dalej wyrażał chęć wyczynowego uprawiania sportu i nie zniechęcił się do treningów – już czyha cały zastęp trenerskich „cwaniaków”, którzy nigdy nikogo nie wychowali – tylko „zgarniają owoce czyjeś pracy w terenie”. Taka jest przecież w większości opinia o naszych trenerach z dużych klubów czy z kadry. A tam to już do końca zajeżdżają naszego podopiecznego. No bo u nas się rozwijał, a tam zaraz złapał kontuzję.
Uwaga, farciarz!
A nie daj Boże, jak mu się poszczęści i dalej będzie zawzięcie trenował i osiągał coraz lepsze wyniki. Trzeba znaleźć klub, sponsora, jeździć z nim na zawody, obozy. Kto ma na to czas i pieniądze? Trzeba użerać się z nieprzychylnym prezesem w klubie, z OZLA, z PZLA, odganiać postronnych podpowiadaczy i „menedżerów”.
Na koniec kolejki
A zawodnik? Jak tylko poczuje lepszą propozycję – to nie zważając na dotychczasowy wkład pracy swojego wychowawcy – podziękuje trenerowi i pójdzie do innego klubu i innego trenera. Często bez słowa „dziękuję”…
Tak to niestety wygląda w rzeczywistości, dlatego tych naszych trenerów jest coraz mniej. Szanujmy ich i ceńmy – bo za kilka lat może być jeszcze gorzej.