Blogi > Blogi > Magda Ostrowska-Dołęgowska
Dług do spłacenia… u kibiców
Robisz coś, co ma pozwolić Ci złamać kolejną granicę, coś absolutnie egoistycznego, bo przecież nie biega się dla ludzkości, dla ogółu, dla innych. Przynajmniej najczęściej nie biega się z tych powodów. A tu nagle okazuje się, że kogoś to obchodzi, komuś się podoba i chce mu się wspierać tę Twoją chorą fantazję. To chyba jest najwspanialszą sprawą, jaka może się biegaczowi przydarzyć. I chyba jest tak samo ważne jak osiągnięcie swojego osobistego celu.
Zastanawiam się na czym to polega i zgadnąć nie mogę. O co w tym szaleństwie chodzi? Tak często marudzimy na brak kibiców, że na maratonach ich za mało i że w innych krajach, na zachodzie, to mają urodzaj. Z drugiej strony – czy to nie jest fenomenalne, że w ogóle komuś się chce przyjść, postać przy ulicy i pobić brawo? Gdy biegłam Courmayeur-Champex-Chamonix spotykałam nocą ludzi w jakichś absolutnie odludnych miejscach, siedzieli na trawie, dzwonili krowim dzwonkiem (jak to tu do diabła wnieśli?!), krzyczeli: „Brawo, Dziewczynko!”. Podczas Maratonu Warszawskiego też biegnie się wśród ludzi, nawet jeśli nie ma ich tysięcy. Pamiętam przybijanie piątek pod Mostem Poniatowskiego, a na Ursynowie można było poczuć prawdziwą euforię. Wyszedł z domu nawet mój teść, który z bieganiem nie ma nic wspólnego. To, że chce im się tak stać i w dodatku klaskać, krzyczeć, do zdarcia gardła – czy to jest normalne? Myślę, że można by po stopach całować każdego, kto poświęci trochę swojego czasu na to żeby zadbać o atmosferę dla innych.
Kibicowanie jest wyjątkowe i sprawia, że naprawdę się chce. Po prostu nie sposób się poddać, gdy ktoś emocjonuje się tym jak biegniesz. Można płakać z bólu ale biegnie się dalej. Im trudniejsze wyzwanie, tym ważniejsze jest by mieć kogoś obok siebie. Kogoś, kogo to obchodzi. Z Marathon des Sables pamiętam listy, które dostawaliśmy codziennie. Wieczorem drukowano na kartkach maile, które można było przysyłać do zawodników i przynoszono je nam do namiotów. Mam je wszystkie do dziś. W skrzyneczce na regale. Mają dla mnie ogromną wartość, bo gdy je czytałam umorusana i odwodniona pod berberyjskim namiotem, chciało mi się płakać. Pisali bliscy, przyjaciele, znajomi, rodzina, ale pisali i obcy. Całkowicie obcy ludzie, z którymi nigdy się nie zetknęłam. Starałam się potem odpisać im i powiedzieć ile to dla mnie znaczyło.
Niedawno miałam okazję pomóc koledze, Maćkowi Więckowi w biegu po Głównym Szlaku Beskidzkim. To ilu ludzi się do nas przyłączyło, albo chciało przyłączyć, tylko nie doczekali się i musieli wracać do domu – było dla mnie nieprawdopodobne. Przyjeżdżali pobiec, pisali, dzwonili, przepraszali, że muszą już zejść z przełęczy, ale dziecko w domu czeka. Albo siedzieli kilka godzin na szlaku w oczekiwaniu. Podtrzymywali Maćka na duchu, masowali, przynosili jedzenie, napoje. W Krynicy o poranku spotkaliśmy dziewczynę, która zbiegała właśnie z Jaworzyny, czekała na Maćka od 4 nad ranem, a było około 7. Spotkała go gdy już zbiegała, przywitała się nieśmiało, ale to, że czekała właśnie na niego – zdradziła dopiero nam, na dole. Wstydziła się trochę. Kuba z Krynicy biegł na spotkanie Maćkowi przez wiele godzin, potem jeszcze został z nami na noc u Filipa, który dał nam schronienie przed deszczem, i nad ranem znowu ruszył z Maćkiem. Spotkało nas tyle dobra, że gdyby to był kredyt, spłacalibyśmy go przez najbliższe 35 lat.
Tylko, że ten dług spłaca się z taką samą przyjemnością, jak się go zaciąga.