Eksperyment mrozoodporności [FELIETON]
Pewnego sobotniego popołudnia w porze rodzinno-obiadowej tradycyjnie obejrzałam film dokumentalny, w którym ludy północy mimo przejmującego chłodu żyły w ciepłym odzieniu zakrywającym wszystko prócz nóg. Uszy i ręce osłonięte były w zwierzęce skóry zaś nogi golusieńkie – słowo daję! Od tego momentu trwałam w przekonaniu, że nogi to najatrakcyjniejsza, a do tego najlepiej ukrwiona część ludzkiego ciała.
Uważałam nawet, że w zimę nie są one w stanie zmarznąć, bo nie odczuwają spadku temperatury tak dotkliwie jak inne partie ciała. Dlatego mimo przejmującego wiatru i zimowej pogody bez wahania zdecydowałam się pobiec w krótkich sztywniejących na mrozie galotach siejąc przerażenie i zgorszenie wśród osiedlowych emerytów….
Już w pierwszych sekundach biegu poczułam jak chłodny dreszcz spowija całe moje ciało prowadząc do chwilowego odrętwienia. Na zegarku wybiła godzina 6 rano. Niebo było nisko zawieszone nad moją głową a jego ciemno szara barwa zwiastowała śnieżne kłopoty. Mimo to ubrana w skąpe spodenki biegłam dalej widząc jak moje ciało zmienia koloryt z białego na zielony, potem burgundowy z odcieniami brandy aż po intensywnie czerwony. Zdawałam sobie sprawę, iż wyglądam karykaturalnie biegnąc w zimowej czapce, rękawicach, golfie i letnich spodenkach. Nawet nie wiem, co myślałam zakładając je rano, podczas gdy termometr za oknem wskazywał minusową temperaturę. Otóż to – problem tkwi w tym, że chyba nie myślałam (?!). Po prostu z przyzwyczajenia, a śmiem twierdzić, że nawet lenistwa zamiast wciskać się niczym wąż boa w zimowe obcisłe rajty zwyczajnie poleciałam z fantazją wyciągając z szafki letnie wzorzyste gacie. W konsekwencji stawiając czoło wyzwaniu postanowiłam przetestować swoje nogi określając przy okazji stopień ich wytrzymałości.
Nie będę kłamać – było mi zimno. Momentami nawet ogarniało mnie zwątpienie w swój wrodzony intelekt, lecz wtedy przyspieszając ponownie rozgrzewałam swoje ciało zapominając na krótko, co jest tematem samobójczego eksperymentu. I tylko zdziwione miny przychodniów cuciły mnie z zamyślenia, przypominając o moim z pewnością mało trafionym pomyśle.
Do 5 kilometra leciałam jak po swoje, lecz potem zaczęły się schody. Każdy kolejny kilometr był coraz mroźniejszy i coraz mocniej wbijał swoje lodowe igły w moje mięśnie, które nabrały dziwnej sztywności podobnej do tej towarzyszącej uderzeniu łokcia o kant parapetu. Był to ogarniający bezwład kończyn połączony z nieprzyjemnie agresywnym mrowieniem. Zaprawdę powiadam wam, było to bardzo deprawujące uczucie. I gdy tak na wpół sparaliżowana biegłam wraz ze zwisającym soplem w nosie naszły mnie wątpliwości. Bo być może się myliłam, myśląc, że nogi są jak super bohater, który przetrzyma wszystko. Teraz jestem zdania, iż nie są one jednak tak harde jak mi się początkowo zdawało, zaś co do Eskimosów w filmie to z pewnością byli to statyści stojący na makiecie w wielkiej hali filmowej, w której z sufitu prószył perfidnie sztuczny śnieg.
Bieg zakończyłam na 10 kilometrze z planowanych 20, dzikim okrzykiem ulgi przełożonej jak wielowarstwowe danie dawką szaleństwa. Za plecami usłyszałam czyjś głos pytający z troską – Czy poza tym w domu wszyscy zdrowi???
Wchodząc do mieszkania już w progu wiedziałam, co zaraz zrobię. Zdejmując z siebie skąpe gacie cisnęłam je ze złością do półki z napisem „nie otwierać pod karą śmierci aż do lata” i pełna nienawiści do kłamliwych Eskimosów udałam się pod wyjątkowo długi i ciepły prysznic.
Od tego czasu zweryfikowałam trochę swoją wizję niezniszczalności, zainwestowałam też w odzież termoaktywną i zwątpiłam w wiarygodność filmów o ludach północy.