Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Jackpot. O zwycięstwach w maratonie
Rys. Krzysztof Dołęgowski
Popularny mit maratoński głosi, że każdy, kto ukończy królewski dystans, już jest zwycięzcą. Od ubiegłego tygodnia nie mogę niestety z nim dłużej żyć.
Przez czterdzieści dwa kilometry i sto metrów prowadziłem w maratonie w najważniejszej z europejskich stolic – Reykjaviku (w każdym razie najważniejszej z punktu widzenia felietonisty z satyrycznym zacięciem). Na sto metrów przed metą wyprzedził mnie niejaki Arnar P. – dwudziestoletni dorodny Islandczyk w typie wikinga, choć jeszcze z mlekiem pod nosem. Już prawie dwa tygodnie usiłuję siebie przekonać, że skoro wszyscy są zwycięzcami, to i ja również, choć odrobinę. To nie działa. Co gorsza, nie wymieniłbym mojej skądinąd bolesnej porażki na sukces jednego z tych kilkuset zwycięzców, którzy przybiegli za mną.
Paradoksalnego charakteru całej tej historii wcale nie rozwiązuje też w żadnym stopniu równościowy trend obecny w imprezach biegowych, którego najlepszym przykładem jest standard, bez którego ciężko sobie dzisiaj wyobrazić większe maratony – medal dla każdego uczestnika. Sam fakt otrzymania medalu nie czyni zwycięzcą. W tej materii mam dwie wiadomości. Zacznę od tej dobrej: zwycięzcami jesteśmy wtedy, kiedy czujemy się zwycięzcami. Co ciekawe, w absolutnej większości przypadków nasze odczucia pokrywać się będą z oceną otoczenia – zwycięzcą może być równie dobrze debiutant, zwycięzca całego maratonu, zwycięzca kategorii wiekowej, jak i osoba zdobywająca upragniony wynik – i taki stan rzeczy nie budzi kontrowersji. Teraz ta zła wiadomość: do jakiegokolwiek zwycięstwa potrzebna jest jednak zorganizowana rywalizacja. Zwycięzcą nie zostanie debiutant biegnący swoje czterdzieści dwa w samotności na treningu. Imprezy koleżeńskie rozgrywane bez rywalizacji również ze zwyciężaniem mają niewiele wspólnego. Sytuacje, w których kategorię wiekową wygrywa jedyna w danej kategorii osoba też budzą wrażenie, że coś tu jednak nie pasuje. Rywalizacja jest jednak jednym z podstawowych elementów układanki tworzących udaną imprezę biegową.
Piszę o tym z jednego, ważnego powodu – przy okazji dyskusji o różnych imprezach pojawia się coraz więcej głosów podkreślających zbędność jakiegokolwiek nagradzania zwycięzców – że te same pieniądze można by lepiej spożytkować na… itd. No dobra. Też kiedyś startowałem w zawodach, których numer edycji niebezpiecznie zbliżał się do liczby uczestników, a za pierwsze miejsce (z wynikiem z zakresu III klasy sportowej) zwycięzca – a jakże – ‘Amerykanin’ zza Buga zgarnął sumę przewyższającą średnią krajową. Te pieniądze pewnie faktycznie lepiej było przeznaczyć na promocję biegu. Nie mam zresztą najmniejszego zamiaru upierać się przy nagrodach finansowych. Doświadczenie podpowiada natomiast, że nic tak nie ożywia rywalizacji jak nagrody na miarę prognozowanego poziomu sportowego startujących zawodników. Nie na miarę maksymalnych możliwości organizatora – lecz, powtórzę – na miarę prognozowanego poziomu sportowego. Jeśli poziomu nie da się prognozować – to i przeważnie lepiej z nagrodami finansowymi dać sobie spokój i pozostać przy słynnych, tak przewracających w głowach ambitnych młodzieńców, plastikowych pucharkach.
Oczywiście zamiast bawić się w analizę poziomu sportowego zawodników i kategorie wiekowe, łatwiej po prostu rzucić trochę gotówki dla najlepszych, a dla reszty (reszty zwycięzców – oczywiście) zorganizować losowanie różnych, najniepotrzebniejszych fantów. Takie podejście przyciąga jednak jedynie etatowych łowców nagród, a na sam poziom rywalizacji sportowej wpływ ma znikomy. Wiem, wiem, narzekanie na ‘Amerykanów’ zgarniających nagrody i losowanie odkurzaczy ma długą tradycję w polskich biegach ulicznych, dostarcza też uczestnikom wielu emocji , ale nie jestem pewien czy o takie akurat emocje chodzi w sporcie masowym.
Nie wiem, czy moja argumentacja do kogokolwiek trafi, ale sam już siebie niemalże przekonałem, że tę nagrodę, którą otrzymałem za przegranie maratonu, to chyba jednak powinienem z przyzwoitości zwrócić organizatorom…