Blogi > Blogi > Magda Ostrowska-Dołęgowska > Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
Pumpkin Pie 10 k Race – kameralny bieg na 3000 osób w USA
Fot. Halina Ostrowska
– Słuchaj, może byśmy wystartowali na koniec wyjazdu w jakimś biegu? Znalazłam coś fajnego w Denver, jest dyszka i piątka po parku. Na mecie będzie ciasto dyniowe! – rzuciłam luźną propozycję pewnego słonecznego, październikowego poranka. Bieg miał być wisienką na torcie w naszej amerykańskiej przygodzie.
Przez sześć tygodni mieszkaliśmy w górach w Kolorado. Wyjazd przypadł akurat na czas roztrenowania, ale choć biegaliśmy bardzo sporadycznie i nie więcej niż kilka kilometrów, pozostawaliśmy aktywni. Chodziliśmy na górskie wycieczki, jeździliśmy na rowerze, rąbaliśmy drewno i układaliśmy je w stosy przy domu, do suszenia. Przyzwyczailiśmy się trochę do wysokości ponad 2000 m, na której mieszkaliśmy. Nie łapaliśmy już powietrza jak ryby na pokładzie kutra. Już na początku wyjazdu przeszukałam lokalne portale z kalendarzem imprez. Znalazłam nawet bieg ultra w Boulder, ale był na pętlach, teamowy, i zupełnie nie byliśmy na coś takiego gotowi po przeleniuchowaniu całego września. Ale piątka albo dyszka w Denver, pod koniec? I to z ciastem dyniowym, czekającym na mecie? To było to!
Bieg nie był tani. Za wersję „budget” pakietu startowego zapłaciłam po 35 dolarów od osoby. To ok. 120 zł za bieg zorganizowany w parku, bez zamykania ulic, angażowania policji, zmiany rozkładu jazdy autobusów. Za bieg na 5 i 10 km. Za przyjemną w dotyku koszulkę, z 65% z poliestru i 35% bawełny, wyprodukowaną w Meksyku. Za medal na mecie i poczęstunek. Za pomiar czasu, chipy w numerach startowych i darmowe zdjęcia. Wersja „Premium” z bluzą z długim rękawem kosztowała 50 dolarów.
Cena pakietu jest i spora i niewielka. U nas pewnie znalazłoby się spore grono, które miałoby powód do narzekania. Tam, w Denver, w mroźny, listopadowy poranek, na starcie obu dystansów stanęło ok. 3000 osób. Nastawionych głównie na zabawę. Wielu truchtało niespiesznie, gawędząc. Niektórzy poprzebierali się za dynie, ciasta dyniowe albo indyki. Wśród uczestników wielu miało na karku co najmniej sześćdziesiątkę.
Fot. Halina Ostrowska
Bieg miał tak samo wiele cech imprezy maleńkiej, lokalnej imprezy, jak nasze parkowe biegi na 5 czy 10 km – CITY Trail, Parkrun, Grand Prix Warszawy w Lesie Kabackim. Pięciokilometrowa pętla prowadziła parkowymi, szerokimi alejkami asfaltowymi. Na początku listopada mroźne powietrze z północy przyniosło do Kolorado prawdziwą, śnieżną zimę. Dlatego alejki były skute lodem. Nikt nic nie solił, nie posypywał piaskiem, choć zdawałoby się, że w USA, gdzie wyrażenie „for your safety” słyszy się co chwilę, organizatorzy nie puszczą masy ludzi na śliskie podłoże. Ale nikt się nie przejmował. Paru ludzi złapało zająca, wielu się ślizgało. Nie było słychać narzekań, ludzie zdawali się nie przejmować ani niską temperaturą ani ślizgawką. Atmosfera była wesoła. Nie przeszkadzało też to, że nie było ciepłego miejsca by się schronić przed startem. Odbiór pakietów i toalety były zlokalizowane w otwartym pawilonie w parku, w którym przewiew powietrza zdawał się czynić temperaturę jeszcze niższą niż na zewnątrz. Ludzie podskakiwali, tulili się do siebie, starając się rozgrzać.
Fot. Halina Ostrowska
Na trasie stały gdzieniegdzie pachołki, tam gdzie można było mieć wątpliwości jak biec. W dwóch miejscach stały samochody z muzyką i zagrzewającymi do boju wolontariuszami, upominającymi, że ślisko i trzeba uważać na zakrętach, pokrzykującymi, że już niedaleko. Był punkt z wodą i izotonikami. Była garstka kibiców, mimo że temperatura odmrażała nosy. Na mecie był wielki zegar i medale – choć nie było wolontariuszy, który zakładaliby je wszystkim uczestnikom. Leżały opakowane w folię, żeby je sobie brać. Na mnie, na mecie czekał już mąż z medalem.
Denver leży na 1609 m n.p.m., nie są to już wprawdzie 2000, na których mieszkaliśmy ani 4000, na które wdrapywaliśmy się na wycieczkach, ale wysokość, temperatura -9 stopni Celsjusza i bardzo śliskie podłoże zrobiły swoje. Walka była trudna i już po 2,5 kilometra czułam ogień w płucach i ściśnięty żołądek. W dodatku naprawdę mało ostatnio biegałam. Ale czerpałam przyjemność z biegu. Z oglądania jak bawią się ludzie, z reakcji na moje legginsy w trupie czaszki i na sowią czapkę. Cieszyłam się ze ścigania, bo udało mi się przegonić kilka dziewczyn i chłopaków. Cieszyłam się ze startu w zawodach, lokalnych ale fajnie i kameralnie zorganizowanych. Z nowego doświadczenia.
Na mecie porwałam największy kawałek ciasta dyniowego. Uwielbiam je! Było fantastycznym akcentem na zakończenie. A bieg był przyjemnym zakończeniem naszego pobytu w Kolorado. Już nie mogę się doczekać zimowych startów w Polsce.