Blogi > Blogi > Marta Tittenbrun
Biegowe hamulce
Fot. istockphoto.com
Z bieganiem jest tak, że choćby się je kochało nad życie, to i tak wiążą się z nim pewne problemy. Bieganie nie zawsze sprawia mi radość. Zadowolenie przychodzi dopiero po treningu, a w jego trakcie muszę walczyć z najokropniejszymi myślami.
To biegowe hamulce – tak je nazywam i szczerze ich nie znoszę. Mocno pracuję nad tym, żeby je pozabijać. Wszystkie po kolei. Poznajcie najważniejsze z tych czortów!
1. Porównywanie się
Niby porównywanie się z lepszymi ma sens, bo wtedy człowiek jest bardziej ambitny, równa w górę. W bieganiu też to działa, ale są pewne granice. Mój problem polega na tym, że porównuję się z ludźmi, których nie mam szansy dogonić. Spokojnie, nie mam na myśli Pauli Radcliffe. Porównuję się ze znajomymi, którzy mają o wiele, wiele większe ode mnie doświadczenie biegowe. Śledzę ich treningi, widzę tempa, w jakich robią easy runy, obserwuję ich na zawodach. I myślę sobie: jestem cieniasem. To mówi mi zza ucha diabełek. Ale za drugim uchem siedzi aniołek, który szepcze: dziewczyno, rób swoje! Oni mogą mieć inną sytuację życiową, zawodową, inne warunki do treningu, nawet inne geny. Cholera ich wie! I tak na każdych zawodach biegacz w końcu walczy sam ze sobą. Trzeba pokonywać życiówki, a nie swoich znajomych. To staram się zapamiętać.
2. Brak postępów
Czasem wydaje mi się, że męczę się na treningu niemożebnie, łydki palą, czwórki pękają, a potem… nie biega mi się ani łatwiej, ani przyjemniej. Nie czuję, żebym była jakoś specjalnie szybsza, zadyszka ciągle jest taka sama, a na zawodach nie jestem w stanie prześcignąć samej siebie. To demotywuje strasznie, bo przecież po co my wszyscy biegamy! I kiedy tak marszczę czoło zła na los, że wcale nie jestem Lepszym Biegaczem mimo wkładanego Morderczego Wysiłku, to próbuję samej sobie dać taką oto złotą radę: poczekaj. Zbudowanie formy wymaga czasu i cierpliwości. Nie od razu Kraków zbudowano, czy coś.
3. Ciągły ból
Bieganie boli i nie mówcie, że tak nie jest. Boli i już! Musi. Przecież dajemy swoim mięśniom porządnie popalić, bo inaczej byśmy się w żaden sposób nie rozwinęli. Jednak ból to ból – ma to do siebie, że jest nieprzyjemny. I jeśli ktoś sobie umie powiedzieć: ach, wspaniale, że boli, przynajmniej czuję, że moje mięśnie stają się mocniejsze! – to ja szczerze zazdroszczę. Ja tak nie umiem. Mnie wkurza, że boli. Na razie znalazłam na to jedno rozwiązanie i w większości wypadków się sprawdza. Przypominam sobie cytat z książki „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” Harukiego Murakamiego, a mianowicie, uwaga: „Ból jest nieunikniony. Cierpienie jest kwestią wyboru”. I tego się trzymam. Jak boli, to sobie myślę: dobra, spoko, boli, ale przecież nie muszę z tego powodu cierpieć. Jakoś pomaga.
4. Nuda
Nie zaprzeczycie, że bieganie jest czasem nudne. O ile nie mieszka się u podnóża Kilimandżaro albo nad włoskim jeziorem Garda, to musicie przyznać, że bieganie to często nudziarstwo do kwadratu! I mi to na przykład przeszkadza. Klepię kilometry i myślę o tym, co bym mogła zrobić w tym czasie. Albo zamieniam się w Osła ze Shreka i pytam sama siebie: daleko jeszczeee? I zazwyczaj jeszcze daleko. Wymyśliłam sobie dwa główne rozwiązania tego problemu i staram się walczyć. Po pierwsze: audiobooki. Pewnie to znacie. Słuchając książki trzeba się bardzo skupić, dzięki czemu zapomina się o tym, że się biegnie (i że to takie ciężkie, przy okazji). Drugie rozwiązanie to zabawa. Trzeba znaleźć tylko jakiś zróżnicowany teren (nawet w mieście się da – a może wręcz przede wszystkim w mieście) i zacząć się bawić. Skakać przez ławki, wbiegać na górki, robić sprinty po schodach, slalom między drzewami itd. Szybciej zleci!