Blogi > Blogi > Magda Ostrowska-Dołęgowska
Dobrze Pani trener, już się robi!
Wilcze Gronie 2015. Fot. Artur Przyjemski
Nie zliczę tekstów, które pojawiły się na łamach Biegania, dotyczących współpracy amatora z trenerem. Sama dziesiątki razy zachęcałam znajomych i nieznajomych do podjęcia tego kroku. W końcu, przyparta do muru zbyt obszerną wiedzą i niewiedzą sama zapukałam po pomoc do jednych drzwi.
Mając za sobą jakieś 6 lat czytania wszystkich tekstów, które pojawiły się w druku, i półki uginające się od zagranicznych książek o tematyce biegowej i ogólnie sportowej, miałam już solidny mętlik w głowie. Im więcej się naczytasz o ludzkim ciele, o profilaktyce, o sprzęcie, samym treningu i regeneracji stale gryziesz się z tym którą ścieżkę wybrać w danym momencie. Myślisz za dużo i a to się boisz, a to lecisz ośmielony niczym Ikar prosto ku katastrofie. „Nagłe zwiększenie kilometrażu i intensywności treningu to najprostszy sposób na doprowadzenie się do kontuzji!”. „Większość amatorów biega za szybko treningi spokojne nie mając potem siły na zrobienie treningów szybkich!”. „Gdy amator bierze się za trening zwykle albo robi to zbyt monotonnie usiłując tylko zwiększyć kilometraż albo przesadza z jednostkami jakościowymi”. Gdzie zatem leży złoty środek? I jak zrealizować dobrze gotowy plan treningowy jeśli przecież się wie, że „Każdy z nas jest inny i gotowe plany z Internetu nie odpowiadają każdemu”? Choć moja wiedza jest obszerna miałam duży problem z poukładaniem sobie tego wszystkiego w głowie. Do swojego najlepszego sezonu dotychczas trenowałam wg McMillana stale jednak coś przeorganizowując ze względu na wyjazdy w góry, albo kontuzje szepczące coś w okolicach moich piszczeli, albo ze względu na napięty harmonogram dnia. Plan i tak pozwolił mi na trochę więcej szaleństwa w moim treningu, ośmielił mnie do zrobienia różnych rzeczy, których bym się bała, albo zrezygnowałabym z szybkiego treningu, bo jak zrobić go z opóźnioną bolesnością mięśniową po ćwiczeniach siły?
Wmawiałam sobie również, że jestem zdana na siebie w treningu, bo w Polsce nie ma szczególnie wielu trenerów, którzy znaliby się na biegach ultra. Wśród ludzi budzących moje pełne zaufanie jest Iza Zatorska, ale ona jest przecież trenerką mojej koleżanki i niedoścignionego wzoru – Magdy Łączak, więc czy czułabym się z tym fair? A przecież ultra to jest mój główny cel. Wiem, że przygotowanie do maratonu okraszone pewną dawką treningów w górach potrafi świetnie przygotować do biegów ultra. Skomponowanie tego wszystkiego tak żeby trafić z formą na konkretne zawody przerasta jednak moje możliwości. Trzeba było schować swoją wiedzę do kieszeni i mając w pamięci również przeczytane w Bieganiu słowa, że „Każdy amator skorzysta na współpracy z trenerem” – zaufać komuś, że bazując na swoim doświadczeniu skomponuje to wszystko lepiej niż ja sama.
Zaufałam Oldze Kowalskiej z Trinergy, dobrej koleżance, z którą jak dotąd umawiałyśmy się raczej na oranżadę i ewentualnie – pogawędki o treningu, fizjoterapii czy diecie. Ola trenuje głównie triathlonistów, wraz z Tomkiem, który od lat pisze dla Biegania, są dociekliwi, a trenowanie ludzi to ich pasja. Poważnego podejścia Olgi do treningu można się nawet trochę wystraszyć. Mówiła mi na przykład, że nie startuje w maratonie czy półmaratonie w trakcie przygotowań do sezonu triathlonowego, bo to sprawiłoby że musiałaby zrobić ze dwa dni przerwy w treningach, a to niedopuszczalne. „O kurde blaszka…” – pomyślałam od razu, „Czy mnie byłoby stać na tak poważne podejście do tematu?”.
Z początku nie było mi łatwo. Ola zaczęła burzyć mój skrzętnie budowany w głowie świat. Powiedziała, że pieszczę się ze sobą gdy biegam spokojne treningi. „5:40 czy wolniej? Takich rzeczy nie powinno być już w twoim treningu” – powiedziała mi. „Powinnaś biegać easy po 5:20 maks, a docelowo szybciej”. „Ale jak to?!” – zakrzyknęło we mnie coś od razu. A jak się ma do tego teoria, że amatorzy biegają za szybko easy, za wolno treningi jakościowe? W dodatku w czwartym tygodniu treningów po tym „easy” miałam przyładować 40 minut w tempie 4:30-4:40. Nie żeby było mi to tempo nieznane, biegałam tak półmaraton, więc zdecydowanie więcej niż 40 minut. Ale to do diaska były zawody! Jak się tak zagiąć na treningu?
Pierwsze trzy tygodnie były ciężkie. Brakowało mi wiary, że zmierzamy w dobrą stronę. Gdzieś tam w głowie kołatało mi – czy ta Ola na pewno wie, co robi? No ale przecież trenerowi trzeba zaufać i o to w tym wszystkim chodzi. Nie ma co się mądrzyć, że przecież się wie, że to nie jedyna droga i że w literaturze stoi jak wół, że robi się inaczej (!). Teorii na temat treningu biegowego jest tak wiele, że można się w nich zgubić jak w ciemnym, gęstym lesie. A podążając na raz za wieloma z nich próbuje się ciągnąć zbyt wiele srok za ogon. Trzeba się zdecydować i wypróbować jakiś kierunek. Dać sobie czas. Zwłaszcza, że kolejną cegiełką wiedzy jest to, że na każdego działa co innego.
Jak na razie, po pięciu tygodniach treningu z Olą już doświadczyłam pewnych przełomów. Psychicznego – żeby zaufać komuś w pełni i nie fikać po swojemu. Motywacyjnego – bo nie odpuściłam jeszcze żadnego treningu biegowego, niczego nie poprzekładałam, choćbym miała wstać o 5 rano żeby zrealizować plan. Fizycznego – bo moje ciało szybko przyzwyczaiło się do tych szybszych treningów spokojnych i lepiej już czuję się biegając w tempie 4:30-4:40. W minionym tygodniu utrzymanie go przez 50 minut było już łatwiejsze niż kilka tygodni temu przez 30. Gdy startowałam w Wilczych Groniach, które miałam szczęście wygrać w tym roku, czułam że moje ciało daje mi większe przyzwolenie na szybsze tempo i trochę większą porcję cierpienia fizycznego. Było mi dobrze z tą świadomością. A z zawodów miałam sporo przyjemności. Wygrana była wisienką na torcie. Zaufanie się opłaciło.
Teraz pozostaje mi tylko sumiennie i „bezmyślnie” trenować według tego, co zaplanowała dla mnie Ola. Wykonywać kolejne zadania i obserwować jak forma idzie w górę. Jeszcze dużo roboty przede mną. Jeszcze ważniejsze od wykonania samego treningu jest ustrzeżenie się od kontuzji. Tu kryje się największa niewiadoma. Zwiększyłam tempo „easy”, robię kilka treningów jakościowych w tygodniu, a moje nogi co i raz kąsa ból w okolicach piszczeli. To żeby utrzymać sprawność wymaga sporo pracy i balansowania na krawędzi. Zaczęłam testować na sobie taśmy Voodoo Floss, jak na razie z pozytywnym skutkiem. W momencie, gdy zaczęło się robić gorąco uratował mnie wyjazd w góry, gdzie nogi pracowały po prostu inaczej. Jestem na kontuzje przeciążeniowe w okolicach piszczeli wyjątkowo podatna. W tym też liczę na pomoc trenera. Że powie mi, że robię głupoty, albo że się ze sobą cackam.
Jak na razie widzę, że to co wymyśliła Ola dobrze na mnie działa. Choć droga do wiosennych sprawdzianów formy jest jeszcze długa i nic jeszcze nie można oceniać. Mam przyjemną dla głowy świadomość, że jeśli to, co robimy przestanie działać albo w dłuższej perspektywie zadziała źle – nie jestem z tym sama. Nie będę musiała się głowić nad tym co zrobiłam nie tak. Dostanę po prostu nową strategię. Takie uwolnienie głowy od myślenia i mobilizacja, jaką niesie ze sobą to, że ktoś patrzy w tabelki i analizuje to moje bieganie, daje bardzo wiele. Oczywiście trudno naprawdę odpiąć głowę i co i raz analizuję to co robimy albo czego nie robimy i zastanawiam się dlaczego. Albo czy dodanie innego rodzaju treningów nie przyniosłoby większych korzyści. Ale nie wprowadzam zmian na własną rękę.
Nie spodziewam się cudów, znam swoje ograniczenia i bieganie zawsze pozostanie dla mnie przede wszystkim zabawą. Ale trener nadaje tej mojej zabawie całkiem inny wymiar. To ciekawe doświadczenie. Pierwsze sprawdziany w marcu.