Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Smak porażki [FELIETON]
Należy się cieszyć, że uprawiamy tak pozytywny sport jak bieganie! Zewsząd dolatują entuzjastyczne opinie, celebryci szczerzą kły do aparatu, autorytety zachwalają prozdrowotne korzyści treningu, a wszyscy są wszystkim zainspirowani i podkręceni. Tylko co zrobić, kiedy człowiekowi po prostu nie idzie i zalicza porażkę za porażką? Przegrywanie i skrzywiona mina jakoś nie bardzo pasują do tego optymistycznego świata.
Tekst pochodzi z Miesięcznika Bieganie (2015).
Podczas transmisji z Półmaratonu Warszawskiego można było obejrzeć symptomatyczne obrazki. Kamera cały czas pokazywała uśmiechniętych ludzi, machających i pozdrawiających, na mecie unoszących ręce w geście triumfu. My, praktycy, dobrze jednak wiemy, że bieganie to nie tylko uśmiechy. Ba, często są to uśmiechy przez łzy. Co jakiś czas trafiał się delikwent, który ledwo doczłapywał do mety, z wyrazem mordęgi na twarzy i zaraz padał na ziemię jak ścięty. Operator obrazu sprytnie przełączał wtedy transmisję na innych uśmiechniętych, ale tuż przed tym można było jeszcze czasami zobaczyć, że do leżącego pędzą ratownicy z noszami, podnoszą go jak worek i dyskretnie usuwają z widoku.
Wydaje się, że w biegowym świecie jest zakaz obnoszenia się z porażkami. Ma być miło i pozytywnie. Relacje mówią głównie o tych, którym się udało – poprawili życiówki, zmierzyli się z własnymi słabościami i zwyciężyli. Ale co zrobić, kiedy komuś cały czas nie idzie? Kiedy z treningu wraca się marszem, zamiast biegiem, bo dystans czy intensywność nas pokonały? Kiedy na interwale ciśnie się i ciśnie, a zegarek cały czas pokazuje, że jest za wolno? Kiedy magiczne bariery – czy to czterdzieści minut, czy godzina trzydzieści, a może trzy godziny – nie padają mimo wielkich starań i poświęcenia?
Trening to nie bajka i jest mnóstwo takich, którym się nie udaje. Co wtedy robić? Patrząc po ogólnym optymizmie, najlepiej byłoby schować się w mysiej dziurze, przełączyć kamerę i udawać, że nas tu nie ma. Ale zaraz, zaraz… my tu jesteśmy! My, ciągle przegrani, niemogący pokonać kolejnych barier, dostający na treningu i zawodach baty od własnego organizmu i rywali.
Dzisiejszy tekst to epitafium dla wszystkich, którzy nie osiągnęli w bieganiu celów. Którzy we własnych oczach przegrali i są nic nie warci. Otóż moi drodzy, jest zupełnie odwrotnie. Przegrani to najczęściej ci niezwykle ambitni, którzy nie zadowalają się byle wyzwaniem. Śrubują cele tak wysoko, atakują bariery tak ambitne, że ich pokonanie bywa na granicy cudu. Jeśli się uda – chwała i duma! Czas na kolejną barierę… Na którejś w końcu się padnie. Można powiedzieć, że przegrani są największymi zwycięzcami – dotarli tak daleko, jak nikt inny. Odbili się od ostatecznej granicy własnych możliwości.
Nic też tak nie uczy, jak porażka. Porażka zmusza do myślenia. Każe analizować i szukać nowego rozwiązania. Porażka jest inspirująca, podczas gdy sukces to bezmyślne pławienie się w endorfinach. Dlatego wśród powszechnego entuzjazmu, uśmiechu i zainspirowania mówię publicznie: porażka to także część sportu. Bardzo wartościowa część. To element treningu, którego nie da się usunąć poza kadr kamery – i nawet nie warto. Chwała zwyciężonym!
Marcin Nagórek, „Smak porażki”, maj 2015. Rys. Bartek Różycki.