Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
TriCity Trail, czyli zaprzyjaźnić się z bólem [RELACJA]
fot. Piotr Dymus
12 lipca w niedzielę w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym odbyła się pierwsza edycja TriCity Trail. To impreza, w ramach której biegacze mogli wystartować w górskim półmaratonie, a także biegu ultra na dystansie +80 kilometrów. Oto jak start zapamiętał Grzegorz Rymarzak.
Kto zabrał taśmę?
Po krótkiej i słabo przespanej nocy – spać nie dało mi napięcie przedstartowe – wsiadam w auto. Myślę sobie, że i tak mam dobrze – mieszkam w Gdyni, a uczestnicy zamiejscowi wyjeżdżali już o 3.30 z Wejherowa. Ja wstałem „dopiero” o 3.50. O której wstali inni biegacze, nawet nie chcę myśleć.
Docieram na start. Zostawiam ciuchy w depozycie. Jest rześko, pachnie lasem. Na starcie nikt się nie przepycha do przodu – przed nami trochę trasy i jeszcze zdążymy się potasować. Wystartowaliśmy – truchtamy sobie grzecznie, biegnę w peletonie, drobię kroczki. Wiadomo, kadencja to bardzo ważna rzecz. Trasa oznaczona taśmami w kolorze świeżej zieleni.
Wkrótce pierwsze zdziwienie. Skręcamy na prawo wzdłuż zarośli i taśmy się kończą. Jest nas spora grupa. Zdziwieni, zaniepokojeni – jak tak dalej będzie to ten wyścig długo się nie skończy i zmieni się w bieg na orientację. Wtedy zjawia się jeden z organizatorów i kieruje nas na właściwy tor.
fot. Piotr Dymus
Dalej biegnę bez przygód – pilnuję czasu, żeby zjeść żel energetyczny. Pierwszy po 45 minutach biegu, następny za pół godziny i tak dalej. Popijam wodę z bukłaka. Staram się biec równym tempem i nie rozpędzać się zbytnio z górek, żeby nie nadwyrężyć mięśni. Pod górki wolniutko podbiegam. Tak sobie założyłem i tak biegałem na treningach, po naszych trójmiejskich lasach.
Z podbiegami mam problem, ponieważ na wąskich ścieżkach blokują mnie podchodzący współtowarzysze. Niektórych mijam. Potem często oni mijają mnie na zbiegach. Nieźle się rozpędzają. W pewnym momencie słyszę kobiecy głos, który krzyczy „z drogi!”. Na wysokości moich barków przebiega, a może bardziej przeskakuje smukła, ciemnowłosa dziewczyna.
Sportowe misie
W końcu punkt odżywczy na 22 km i czas około 2 godz. i 22 min. Piję wodę, izotonik, wcinam banany i żelki misie. Te misie smakują mi jak super sportowe jedzenie!
Do następnego punktu odżywczego biegnę dalej swoją strategią, bez przygód, cały czas w towarzystwie innych biegaczy. Od czasu do czasu, w różnych miejscach pojawia się Piotr Dymus, fotograf. Ja podziwiam piękno krajobrazu.
Punkt odżywczy na 35 km osiągam po 3 godzinach i 55 minutach. W menu nowość – soczysty arbuz. Nic tak nie nawadnia jak ten przepyszny owoc. Samopoczucie oceniam na dobry plus. Zaczynają boleć nogi.
fot. Piotr Dymus
Wyruszam dalej. Wkrótce orientuję się, że z nowo poznanym kolegą zboczyliśmy ze szlaku. Taśm nie ma, choć oko wykol. Odpalamy smartfony z wgraną mapą. Słaby zasięg. Chwilę czekamy w napięciu. Jest! Pojawia się mapa, zaczyna działać lokalizator GPS. Wracamy przełajem przez okazałe wzgórza w kierunku trasy. Jakież jest nasze zdziwienie, kiedy spotykamy biegaczy, których dawno zdążyliśmy minąć. Najważniejsze, że znowu jesteśmy na trasie.
W strefie ultra
Mięśnie zaczynają pobolewać. Wkrótce minę 42 km i znajdę się po raz pierwszy w życiu w strefie ultra. Kiedy rozmyślam o tym, że pewnie będę musiał zaprzyjaźnić się z bólem, zaczepiam nogą o korzeń i zaliczam efektowną glebę. Pomaga mi się pozbierać jeden ze współtowarzyszy. Na szczęście nic mi nie jest. Otrzepuję kurz i biegnę dalej.
Dobiegam do Łężyc, a tam niespodzianka. Mieszkańcy miejscowości wystawili butelki z wodą i miskę. Przemywam twarz i zmywam z niej sól. Co za orzeźwienie! Chwilę później zaczynają się bardzo strome i długie podbiegi. Postanawiam podchodzić.
fot. Piotr Dymus
Do punktu odżywczego na 54. kilometrze dobiegam po 6 godzinach i 45 minutach. Całkiem nieźle jak na pomyłkę trasy. Kolejna nowość w menu – coca-cola! Ruszam do następnego punktu. 19 kilometrów, teren ciężki, podobnie jak nogi. Chętnie wymieniłbym je na lepszy model. Idę, przechodzę do truchtu.
Od tej pory przez cały czas towarzyszy mi ból mięśni nóg, rąk i barków. Przy zbiegach mięśnie rwą. Na bardziej stromych odcinkach staram się trochę iść. Tak docieram do kolejnego stromego zejścia. Nie mogę wyhamować, nogi nie chcą współpracować. Ląduję na drzewie. Łapią mnie skurcze w prawej nodze. W dwóch miejscach na raz. Siadam, rozmasowuję, przechodzi. Teraz każdy krok jest na granicy skurczu.
W końcu docieram do ostatniego punktu żywieniowego. To 73. kilometr. Jem dolewam wodę do bukłaka i biegnę. Do mety zostało 7,5 kilometra lekko z górki. Zaczynam czuć metę. Stawiam sobie cel, żeby dobiec w godzinę. Odliczam kilometry, wyobrażam sobie, że jestem na treningowej przebieżce dookoła domu. To pomaga. Na metę wpadam po 10 godzinach 50 minutach i 27 sekundach. Jestem ultrasem!
Podsumowanie TriCity Trail 2015:
Pierwszą edycją TriCity Trail wygrał Artur Jabłoński z czasem 7:58:54. Tydzień wcześniej Artur wygrał Supermaraton Gór Stołowych. Drugie miejsce w klasyfikacji panów zajął Norbert Promirski z Wrocławia z czasem 8 godzin 19 minut i 38 sekund. Trzeci na mecie zameldował się Roman Elwart. Pokonanie trasy zajęło mu 8:30:05.
Wśród Pań najlepsza była Marta Barcewicz. Na mecie zameldowała się po 10 godzinach 41 minutach i 36 sekundach. Druga była Beata Kalinka z Gdańska (11:08:39). Niecałe cztery minuty po niej finiszowała Renata Kondratiuk, która zajęła 3. miejsce.
Pełne wyniki TriCity Trail 2015