Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Kompensacyjna teoria motywacji. Rzecz o śmierdzących butach i szczęściu
Fot. Istockphoto.com
Kim jest biegacz przeszkodowy, runmageddończyk? Co kompensują sobie biegacze, ultramaratończycy, triathloniści i sprinterzy?
Napisał Bartek Lisowski
Ta scena prześladuje mnie w koszmarach: daję wykład i jestem znakomity. Dziesiątki stłoczonych w sali umysłów wsiadło do intelektualnego roller coastera, którym unoszę je, napięte w radosnym oczekiwaniu Prawdy, na szczyty abstrakcji, by następnie pozwolić im runąć w ekstatyczne doliny oświecenia. Wszystkie żarty bawią, wszystkie twierdzenia i dowody są jak mosty rozpinane nad przepaściami ignorancji. I kiedy nadchodzi pora finału, w chwili mojego największego tryumfu jeden straszny dźwięk rozprasza ciszę, której pozwoliłem trwać o sekundę zbyt długo. Gdzieś z dalszych rzędów odpowiada mu drugi, dłuższy, potem trzeci i czwarty, i po chwili już wszyscy, każdy w swoim rytmie, wciągamy powietrze niczym stado astmatycznych beagli na tropie. A potem znów zapada cisza, tym razem jednak wroga i przyczajona. Patrzymy na siebie, oni i ja. Wiedzą. I wiedzą, że wiem, że wiedzą. Każdy, kto znajduje się w tej doskonałej sali wie – a ci, których zabrakło, dowiedzą się wkrótce – że PRELEGENTOWI ŚMIERDZĄ BUTY.
Jeśli zapytacie, dlaczego biegam – najchętniej daleko i w górach – odpowiem bez wahania: w ten sposób kompensuję lęk przed smrodem. Przebiegłeś 100 km w upalny dzień i śmierdzisz? Wszyscy śmierdzą. Wdepnąłeś w stęchłą kałużę, w beskidzkie błoto i w coś, co na pewno było kretowiskiem, niezbyt dużym co prawda i nietypowo śliskim, a teraz musisz wsiąść do autobusu pełnego innych biegaczy (BIEGACZEK!) i – czemu nie? – zdjąć buty, żeby sprawdzić, co jeszcze da się uratować od kostek w dół? Proszę uprzejmie, nie będziesz jedyny. Bieganie pozwala mi się zmierzyć z kłopotliwą, dotkliwą traumą, przeżuć ją i przejść na drugą stronę. Tam, pod naporem prawdziwych trosk (a to, że spuchło, że zgina się w złą stronę, że się urwało, albo że urwać się nie chce), raz po raz doznaję objawienia. Jego treść przekażę dzieciom jako życiowe credo: smród nie boli.
Tę kompensacyjną teorię motywacji dałoby się pewnie uogólnić. Ot, choćby triatlonowcy. Na co dzień napędzani caffè latte panie i panowie sytuacji, trzymający czas w żelaznym uścisku kalendarza, grafika i tabelki w Excelu. Nic, co da się przewidzieć, ich nie zaskoczy. Nic, czego przewidzieć nie sposób, im się nie przytrafi. Nie dziwcie się, że stres życia kompensują dyscypliną, która przyciąga niespodzianki i przypadek niczym piorunochron błyskawice. Choćby niedźwiedź, też ustoję – zdają się mówić, gdy po raz kolejny rzucają wyzwanie losowi, hecnemu lichu, co sypie pinezki pod koła rowerów i pęka sznurówki na 35. kilometrze maratonu.
Sprinterzy to cisi, nieśmiali introwertycy. Wystarczy spojrzeć na Usaina Bolta, człowieka tak skromnego, że zwalnia na długo przed metą, byle nie pobić po raz kolejny rekordu świata. Swojego rekordu. Co by to było za zamieszanie, te wszystkie wywiady, uściski. A jednak, podobnie jak rzesze innych zamkniętych w sobie krótkodystansowców, pan Bolt wybrał jedyną dyscyplinę biegową, która nie daje kibicom szansy na wizytę w centrum handlowym, ugotowanie obiadu i zaparzenie herbaty w czasie między startem a emocjonującym finiszem. Tak to działa: boisz się
ludzi, więc idź tam, gdzie cały stadion będzie cię obserwował, uwiń się szybko, pokaż fobiom kto tu rządzi i… zmykaj.
Teoria napotyka jednak na spore trudności, jeśli chce się jej użyć do zdiagnozowania problemów biegaczy przeszkodowych. Bo tak: zawody są na tyle krótkie, że o porządnym zaśmierdnięciu mowy być nie może. W dodatku te wszystkie baseny, rwące rzeki i płomienie, które przyjdzie pokonywać śmiałkom, przywodzą na myśl raczej weekend w SPA, pieczenie kiełbaski i śpiewanie o stokrotce, co broniła naszych stanic, niż porządny wyryp. Z drugiej strony, zaliczenie wszystkich przeszkód, często pochowanych w mało przyjaznych ostępach, zajmuje jednak kilka godzin. To nie sprzyja tabunom groupies, oklaskujących swoich ulubieńców od startu do mety. Wystawienie się na działanie przypadku też niczego nie tłumaczy, bo strona pierwszego lepszego Runmageddonu ugina się od szczegółowych opisów przeszkód i związanych z nimi niebezpieczeństw. Podejrzewam, że można nawet przewidzieć typ ewentualnego złamania kręgosłupa po upadku z, powiedzmy, Pajęczyny i zawczasu przygotować odpowiedni gorset ortopedyczny, a nawet wykupić voucher do sanatorium. Triatlonowcy byliby zniesmaczeni.
Tak w ogóle, cóż to właściwie są za „przeszkody”? Spacer z pieskiem? Zakupy w dyskoncie? Koszmar wulkanizatora? Otóż drodzy nieuświadomieni, to są wyzwania, z którymi codziennie mierzą się miliony Polaków! I żyją, i mają się dobrze, i o co się rozchodzi? Owszem, można podejrzewać pewne trudności z nawiązywaniem relacji (Żona rybaka, Ta jedyna – te „przeszkody”, zgódźmy się, puszczają do nas oko, czyż nie?). Jednak, po uwzględnieniu w bilansie ton błota, zapodzianych po drodze mniej istotnych części ciała i liczby dziur przypadających na centymetr kwadratowy przeszkodowej bielizny, pozostaje powtórzyć za Freudem, że czasem nawet cygaro jest tylko cygarem.
A zatem? A zatem, moi Mili, wychodzi na to, że przeszkodowcy niczego nie kompensują. Tak, tak: oni jedni są normalni. Całkowicie zdrowi. Zrównoważeni. W ich bagażu, obok żeli energetycznych i batonów, nie kłębią się kompleksy i traumy do przepracowania w biegu. Ubrania i buty, które i tak pewnie spalą się przy skoku przez płonącą obręcz, albo popuszczą* ze strachu przed szarżującymi futbolistami wzięły się z potrzeby, a nie ze zrodzonego z frustracji gadżeciarstwa. Powtórzę raz jeszcze: przeszkodowcy trenują i jeżdżą na zawody, bo sprawia im to czystą, wydestylowaną z egzystencjalnego fermentu frajdę. I to jest naprawdę przerażające.
P.S. Być może zastanawiacie się, czego dotyczy wykład, który głoszę w koszmarach? Spraw fundamentalnych i ostatecznych, oczywiście.
*Na szwach.