Wydarzenia > Aktualności > Bez kategorii > Wydarzenia > Biegi zagraniczne > Wydarzenia
American Dream na Igrzyskach w Rio de Janeiro
Podczas gdy my narzekamy na wyniki naszych biegaczy, Amerykanie na Igrzyskach w Rio osiągnęli historyczny sukces w biegach średnich i długich.
W czasie gdy narzeka się na kenijsko-etiopską dominację w biegach, Amerykanie spokojnie nawiązują rywalizację i z jednymi, i z drugimi. To niewiarygodne, ale w finale 5000 metrów mężczyzn nie było ani jednego Kenijczyka, było za to trzech Amerykanów. Faktem jest, że w reprezentacji USA jest kilku Kenijczyków z urodzenia, podobnie jak w innych krajach. Srebrny medal na 5000 metrów zdobył dla Stanów Zjednoczonych Paul Chelimo, dopiero od niedawna posiadający obywatelstwo. Piąte miejsce zajął Bernard Lagat, także urodzony w Kenii. Wygląda jednak, że obecność mocnych zagranicznych biegaczy na scenie krajowej tylko pomaga rywalizacji i sprawia, że rodowici Amerykanie robią się jeszcze silniejsi.
Największym sukcesem biegowym USA, a przy tym chyba najbardziej nieoczekiwanym, było złoto w męskim biegu na 1500 metrów. Kenijczyk Asbel Kiprop wydawał się nie do pokonania, tymczasem zajął dopiero 6. miejsce. Zwycięzcą okazał się Matt Centrowitz, syn słynnego ojca o tym samym imieniu i nazwisku, byłego rekordzisty USA na 5000 metrów (13:12,91 w 1982, szybciej niż aktualny rekord Polski). Młody Centrowitz miał na swoim koncie już srebro i brąz mistrzostw świata na 1500 metrów, a także tegoroczne halowe mistrzostwo świata, ale mimo wszystko mało kto uważał go za kandydata do złota. Sukces przyniosła mu zimna krew i znakomita taktyka, z których zawsze był znany.
Centrowitz jest jednym z tych biegaczy, którzy są zawsze na właściwym miejscu we właściwym momencie – kolejnym jest Bernard Lagat. W finale olimpijskim prowadził przez cały dystans i w odpowiednim momencie szaleńczo finiszował, nie dając się wyprzedzić. Zupełnie odwrotnie biega Kiprop. Jest doskonały w bieganiu za „zającami”, ale w taktycznej rywalizacji, gdy trzeba liczyć tylko na siebie, staje się bezradny jak dziecko. To nie pierwszy raz, kiedy ma kłopoty. Do tej pory często ocalała go fenomenalna forma i przewaga fizyczna, jaką miał nad resztą czołówki. Tym razem bieg był na tyle wolny, że zapas szybkości nie pomógł i historyczny wyczyn Amerykanina stał się faktem. Na podium stanął Amerykanin, Algierczyk i Nowozelandczyk – ani jednego Kenijczyka, ani jednego Etiopczyka! Dodajmy przy tym, że Polska w tej konkurencji nie miała żadnego reprezentanta.
Srebrny medal w biegu na 3000 metrów z przeszkodami, typowo kenijskiej konkurencji, zdobył Evan Jager. Podobnie jak Centrowitz, był to pokaz odważnego biegania, bez żadnych kompleksów. W połowie dystansu Jager wyszedł na prowadzenie. Nie narzekał na upał, bo był do niego przygotowany i narzucił takie tempo, że zwycięzca, Kenijczyk Conselus Kipruto, wynikiem 8:03,28 pobił rekord olimpijski. Dwóch innych trenerów, a taki sam pokaz odważnego, przytomnego biegania w przypadku Centrowitza i Jagera. Efektem jest historyczny sukces, bo Kenijczycy dominują w tej konkurencji od czasów Bronisława Malinowskiego i wielokrotnie zajmowali komplet miejsc na podium.
Zupełnym zaskoczeniem był brązowy medal olimpijski w biegu na 800 metrów mężczyzn dla Claytona Murphyego. O jego postawie pisałem już przy okazji omawiania występu Adama Kszczota. To nie faworyzowany Polak, ale mało znany Amerykanin stał na olimpijskim podium. Pewną niespodzianka był też brąz w maratonie dla słynnego Galena Ruppa. Amerykanin w konkurencjach zdominowanych przez Afrykanów dokonuje cudów. Cztery lata temu, w Londynie, zdobył srebrny medal olimpijski w biegu na 10 000 metrów. W tym roku także biegł na dychę i zajął 5. miejsce, którym by rozczarowany. Tydzień później wystartował w maratonie, co przecież zdarza się bardzo rzadko. Rupp nawiązywał do Franka Shortera, biegacza, który zapoczątkował w USA biegowy boom w latach 70. XX wieku. Na Igrzyskach w 1972 roku Shorter był 5. na 10 000 metrów, a kilka dni później zdobył złoto w maratonie.
Do kompletu męskich sukcesów mamy jeszcze srebrny medal w biegu na 5000 metrów. Paul Chelimo to naturalizowany Kenijczyk, od lat trenujący w USA. Obywatelstwo zdobył poprzez służbę w regularnej armii, służył m.in. w Iraku i Afganistanie. Po stronie kobiecej Amerykanki dorzuciły dwa brązowe medale. Jenny Simpson, była mistrzyni świata na 1500 metrów, to niewielkie zaskoczenie – ale tylko pozornie. W ostatnich latach 1500 metrów kobiet przeżywa rozkwit, ale i walczy z problemem dopingu. Z pierwszej piątki Igrzysk w Londynie na dopingu złapano już cztery zawodniczki, w tym mistrzynię i wicemistrzynię, procedury odwołań wciąż trwają. Rok temu rekord świata pobiła Etiopka Genzebe Dibaba, a rekord USA Shannon Rowbury. W tych warunkach fakt, że Simpson w najważniejszym starcie ponownie jest na podium, trzeba uznać przynajmniej za niespodziankę, a może i wielkie zaskoczenie. Amerykanka zawdzięcza to świetnej taktyce (znowu!) – w momencie szalonego ataku Genzebe Dibaby nie ruszyła razem z nią, tylko trzymała się kawałek z tyłu, biegnąc mocnym, równym tempem.
Emma Coburn w biegu na 3000 metrów z przeszkodami zrobiła podobnie jak Simpson. Atakowała, kiedy było trzeba, ale nie szaleńczo. Skąd u Amerykanów tak dobre wyczucie taktyczne? Poza wymienionymi sukcesami warto zauważyć, że znakomicie biegało także „zaplecze”. Kompletnie nieznany w maratonie Jared Ward w upale bije rekord życiowy i zajmuje fenomenalne 6. miejsce. Na 1500 m kolejna Amerykanka jest tuż za podium, na 4. miejscu. Na 10 000 metrów, w biegu z rekordem świata, Molly Huddle z USA była 6. z fantastycznym rekordem kraju – 30:13,17. W maratonie trzy Amerykanki w pierwszej dziewiątce. Na 3000 metrów z przeszkodami trzy biegaczki z tego kraju w finale olimpijskim. A wśród mężczyzn – cała trójka w pierwszej ósemce. To nie był pojedynczy przypadek, ale oszałamiający ciąg sukcesów biegaczy z Ameryki.
Na pewno lokalizacja Igrzysk pomogła Amerykanom w pewnym stopniu – nie musieli zmieniać strefy czasowej. Pomogła też dyskwalifikacja Rosjan – ale dlaczego akurat im, a nie Polakom? My na odsunięciu Rosjan w ogóle nie zyskaliśmy, nasi biegacze wypadli blado. Odpowiedzi trzeba szukać jak zwykle w amerykańskim systemie kwalifikacji. Po pierwsze, wysoki poziom rywalizacji powoduje, że reszta równa do góry. Świetnie zorganizowane są systemy biegów studenckich, są też zawodowe cykle mityngów, gdzie w biegach z „zającami” można uzyskać dobry wynik i nie martwić się o minimum. Co więcej, minimum na dużą imprezę jest w Stanach Zjednoczonych ważne dwa lata. Można je było uzyskać w 2015 i spokojnie trenować do Igrzysk. Po drodze był tylko jeden warunek – należy być w pierwszej trójce mistrzostw kraju. Jeśli się nie jest – nie jedzie się, nawet jeśli ma się rekord świata. Ten prosty i okrutny system jest powalająco skuteczny. Przykładem jego działania niech będzie dystans 100 metrów przez płotki kobiet. Podczas tegorocznego mityngu Diamentowej Ligi w Londynie Amerykanka Kendra Harrison pobiła tu rekord świata. Wcześniej nie znalazła się w reprezentacji olimpijskiej, bo nie zajęła miejsca medalowego. Czy zaszkodziło to USA? Ależ skąd – Amerykanki zajęły w Rio trzy pierwsze miejsca na tym dystansie, mimo że rekordzistka świata została w domu.
Porównajmy to z polskim systemem. Tęgie głowy w PZLA wymyśliły, że nie tylko należy uzyskać minimum olimpijskie w ostatnich trzech miesiącach, ale dodatkowo – uzyskać je dwukrotnie! To system, który wbrew pozorom jest dużo bardziej okrutny od amerykańskiego. Można przez dziesięć lat z rzędu wygrywać wszystko, wygrać mistrzostwa Polski, a potem nie pojechać na Igrzyska, bo nie uzyskało się dwukrotnie minimum. Totalny absurd. Co więcej, PZLA znane jest z nieprzestrzegania własnych reguł. Zapisano w nich obowiązek wystąpienia w mistrzostwach kraju w konkurencji, jaką się reprezentuje, a w niektórych dyscyplinach, np. w maratonie – potwierdzenia wyniku. Dotyczy to jednak tylko maluczkich. Adam Kszczot w tym roku nie biegał w mistrzostwach Polski, tłumacząc się chorobą. Yared Shegumo nie udowodnił formy w maratonie, tłumacząc się kontuzją. Obaj mimo to pojechali do Rio i wrócili ze słabymi efektami. Nie chodzi tu o to, żeby ich w ogóle nie wysyłać, ale o pokazanie absurdu polskich kwalifikacji. Najpierw wymyśla się bezsensowny system, a potem sposób, aby gwiazdy mogły go obejść. W USA to nie przechodzi – system jest prosty i wymusza umiejętność walki w decydującym momencie. Dlatego amerykańscy biegacze i amerykańskie biegaczki są skuteczni. Oni po prostu umieją rywalizować pod presją i sprawdzać się w najważniejszym momencie. Robią dokładnie to, czego brakuje większości naszych gwiazd.
Jeszcze inną sprawą jest przygotowanie taktyczne. Amerykanie w tym celują. Mistrzostwa kraju są rozgrywane zawsze w takim samym systemie jak docelowa impreza – z podobnym układem dni i taką samą ilością rund. Dba się, aby, jeśli to możliwe, podobny był nawet klimat. Dlatego kwalifikacje maratońskie rozgrywano w upalnym Los Angeles. Na etapie bezpośrednich treningów zawodnicy mają do dyspozycji szkolenia, jak się aklimatyzować do upału, jak trenować, jak nawadniać. Tymczasem w Polsce zawodnik może po biegu powiedzieć z rozbrajającą szczerością, że pobiegł słabo, bo w Rio było za ciepło.
Problem w tym, że podobne analizy pojawiają się w polskiej prasie od lat i po każdych Igrzyskach przychodzi nam to samo – zastanawianie się, skąd polska porażka i skąd sukcesy innych nacji. Dopóki za poziom sportu odpowiada w Polsce Ministerstwo Sportu i działacze związków sportowych, nie widać widoków na zmianę. Pozostaje nam tylko gratulować Amerykanom.
Zachęcamy także do słuchania naszego podcastowego cyklu „Czy tu się biega?”.